To najważniejsze i najlepsze przedstawienie na narodowej scenie od kilku sezonów. Nareszcie pojawił się Benjamin Britten i od razu z jednym ze swych najważniejszych dzieł. Nieobecność u nas tego twórcy jest luką wprost karygodną. To tak, jakbyśmy z historii teatru w minionym stuleciu wyrzucili Tadeusza Kantora.
Opery Brittena nie należą, co prawda, do sztuk przyjemnych. Brytyjski kompozytor nie opowiadał łatwych historyjek. Wolał budzić w widzach niepokój, odsłaniać to, co w nas ukryte i o czym często nie chcielibyśmy wiedzieć.
Taki jest i „Billy Budd" z 1951 roku, pozornie jedna z wielu opowieści wojskowych o łamaniu charakterów, o dyscyplinie, za którą kryją się często psychopatyczne skłonności. Akcja rozgrywa się pod koniec XVIII wieku na okręcie wojennym o nazwie, nomen omen, „Nieposkromiony".
Taki też wydaje się marynarz Billy Budd – życzliwy, niebojący się żadnych wyzwań, gotowy do walki. Szybko zyskuje sympatię załogi, tylko surowy oficer John Claggart patrzy na niego podejrzliwe. I uruchamia intrygę, by oskarżyć go o szpiegostwo.
Co właściwie kieruje Claggartem? Polityczna czujność, gdyż Budd wydaje się przesiąknięty ideami rewolucji francuskiej? Czy też piękny, zawsze uśmiechnięty chłopak budzi w nim uczucia, których nie wolno ujawniać i z którymi we własnym życiu zmagał się Britten? A może mamy do czynienia z rodzajem moralitetu o odwiecznej walce dobra ze złem, tego, co mroczne w człowieku, z tym, co jasne i promienne?