Tim Roth: Nie zestarzeję się w Ameryce

W „Strefie wojny” próbowałem pokazać, jak głębokie rysy i skazy powstają w człowieku, który w ciszy doświadcza wielkiej tragedii. A także w tym, kto w jej kręgu żyje. Dla mnie to fascynujące

Publikacja: 17.04.2008 01:05

Tim Roth: Nie zestarzeję się w Ameryce

Foto: FORUM/REUTERS

Rz: Dlaczego aktor zaczyna reżyserować?

Nasz zawód czasem przynosi sławę i pieniądze, ale nigdy nie daje tak do końca poczucia niezależności. Film nie należy do aktora, tylko do reżysera. Ja przez całe życie pracowałem dla innych, raz chciałem zrobić coś dla siebie.

Wybrał pan na reżyserski debiut ogromnie ciężki temat – kazirodcze stosunki w rodzinie.

Nie interesowały mnie komedie romantyczne czy jakieś błahe historyjki kryminalne. Chciałem zrobić coś ważnego, mówiąc najprościej: dla dorosłych. Kiedy przeczytałem książkę Alexandra Stuarta, byłem pewny, że to materiał, jakiego szukałem. Takich rodzinnych tragedii jest wokół bardzo wiele, tyle że koszmar przeżywany przez dzieci rzadko wychodzi na jaw. Dopuszczają się takich czynów ludzie całkiem zwyczajni, wyglądający jak każdy przechodzień na ulicy, czasem nawet sympatyczni. Ludzie, których nikt by nie podejrzewał, że mogliby zrobić komukolwiek krzywdę.

W „Strefie wojny” nie pokusił się pan jednak o szerszy kontekst społeczny, skupił się na skomplikowanych relacjach psychologicznych i rodzinnej tragedii.

Próbowałem pokazać, jak głębokie rysy i skazy powstają w człowieku, który w ciszy doświadcza wielkiej tragedii. A także w tym, kto w jej kręgu żyje. Dla mnie to fascynujące. A jak mówiłem — nakręciłem swój film zgodnie z własną wrażliwością, z własnymi umiejętnościami i możliwościami. Myślę, że obnażyłem się znacznie bardziej niż w rolach aktorskich.

Czy poznawszy smak kina z drugiej strony kamery, zaczął pan potem jako aktor inaczej wybierać role?

Chyba nie. Wybory aktorskie zawsze były, są i będą niełatwe. Jako wykonawca spróbowałem zresztą wszystkiego. Grałem role tragiczne, dramatyczne, romantyczne i komediowe. I nie potrafiłbym odpowiedzieć na pytanie, które sprawiły mi więcej satysfakcji albo trudności. Każda rola jest inna, do każdej inaczej się przygotowywałem. Do niektórych, jak w „Rob Royu”, czytałem i studiowałem książki historyczne, przy innych wychodziłem na plan od razu, ufając wyłącznie instynktowi. Zdarzało się, że chciałem zrozumieć wszystkie motywacje postępowania bohaterów, ale bywało i tak, że wolałem poddać się chwili i niczego nie analizować. Nie ukrywam jednak, że najbardziej interesują mnie postacie skomplikowane, których zrozumienie wymaga maksymalnego wysiłku. I chyba wolę wcielać się w łotrów: mają ciekawsze charaktery.

Przełomem w pana karierze była współpraca z Quentinem Tarantino. Czym pan tłumaczy wielki sukces jego kina?

W swoich pierwszych filmach Quentin zaproponował coś zupełnie nowego. „Wściekłe psy” były inne niż wszystko, co dotąd powstawało w Hollywood. I na dodatek trafiły w potrzeby widzów. Publiczność czekała na filmy, które przełamałyby obowiązujące schematy i zaskoczyły ją. Dlatego on sam stał się twórcą kultowym, a jego sukces stworzył także nas, aktorów.

Które tytuły z pana bogatej filmografii lubi pan najbardziej?

Do dzisiaj największy sentyment mam do swojego debiutu „Made in Britain” — skromnego obrazu nakręconego dla telewizji przez jednego z najciekawszych reżyserów brytyjskich Alana Clarke’a. To on nauczył mnie, czym jest kino, aktorstwo, sztuka. Wtedy sobie uświadomiłem, że nie popełniłem błędu, wybierając zawód. Potem miałem bardzo dużo różnych doświadczeń. Wiele produkcji miło wspominam. Także te, w których zagrałem jeszcze przed „Wściekłymi psami”, jak „Vincent & Theo” Roberta Altmana, gdzie zagrałem van Gogha, czy „Rosencrantz i Guildenstern nie żyją” Toma Stopparda, gdzie byłem Guildensternem.

Ostatnio miał pan szansę spotkać się z dwiema niezwykłymi osobowościami: Angiem Lee i Francisem Fordem Coppolą. Praca z nimi to chyba marzenie każdego aktora.

To prawda. Kiedy dostałem propozycję od Francisa, wręcz w nią nie uwierzyłem. Zwykle negocjacje z aktorami toczą się przez agentów. Ja pewnego dnia znalazłem wiadomość w komórce, że dzwonił Coppola. Myślałem, że ktoś zrobił mi żart. Ale okazało się, że nie. Spotkaliśmy się w Siennie, rozmawialiśmy kilka godzin i dostałem rolę w „Youth Without Youth”.

A czy nie tęskni pan za europejskimi reżyserami i kinem Starego Kontynentu, które w ostatnich latach stało się szalenie interesujące?

Staram się nie tracić kontaktu z europejską sztuką. Już będąc w Stanach, zagrałem u Herzoga czy Wendersa. Problem polega na tym, że Europejczycy z ogromnym trudem zbierają fundusze na filmy. Czasem rozmawiam z reżyserami, którzy mają ciekawe projekty, ale potem wszystko się rozpływa. Miesiące mijają, a producenci nie są w stanie domknąć budżetu. Z kolei odrobinę kosztowniejsze przedsięwzięcia powstają w wielonarodowych koprodukcjach. A potem wystarczy, że jeden kraj się wycofuje i projekt pada. Ale wszystko wskazuje na to, że w tym roku będę pracował w Europie. Może zagram nawet w kilku filmach. We Francji i w Niemczech. Miałem zacząć zdjęcia w maju, nie wiem jednak, czy mi się uda, bo mam jeszcze na lato sporo zobowiązań amerykańskich. Ale przylecę do Europy jesienią.

Dlaczego po „Strefie wojny” porzucił pan reżyserię?

Miałem na to ostatnio zbyt mało czasu. Moi synowie, 12-letni Timothy i 11-letni Cormac, są dla mnie najważniejsi. Chcę im poświęcać dużo czasu. A reżyseria oderwałaby mnie od domu na dwa lata i pochłonęła całkowicie. Aktor jedzie, zagra i wraca.

Więc na razie jako reżyser pan pasuje?

Nie całkiem. Dzieci mają to do siebie, że rosną, więc szykuję już pewne projekty. Jeden z nich to wielka produkcja, do której zdjęcia musiałyby się odbyć w Indiach. Drugi związany jest z Manhattanem, a trzeci — z Londynem.

Kiedy patrzy pan na kino z amerykańskiej perspektywy, jak pan je ocenia?

Mapa kulturalna świata zmienia się nieustannie. Kiedy przed kilkunastoma laty opuszczałem Anglię i osiadałem w Stanach, kino amerykańskie kwitło, a w Europie nic się prawie nie działo. Teraz Europa odżyła. Nawet domyślam się dlaczego. Pod koniec ubiegłego wieku twórcy brytyjscy, niemieccy, włoscy, chyba także polscy, starali się naśladować Amerykanów. A imitacja nigdy nie przynosi dobrych rezultatów. Jednak ostatnio kraje Europy szukają własnej tożsamości. Stawiają na narodową kulturę i niczego nie udają. Artyści kręcą filmy o tym, co jest im najbliższe. Z wielkim szacunkiem obserwuję to, co dzieje się w Rumunii. W Anglii uwielbiam Kena Loacha. Jestem przekonany, że na Starym Kontynencie powstają teraz filmy ocierające się o arcydzieła.

Czy mają szanse zaistnieć w Stanach?

A to już zupełnie inna kwestia. Możemy się zachwycać Rumunami, dawać Oscary von Donnermarkowi czy Marion Cotillard, ale biznes to biznes. Właścicielami kina są wielkie kompanie, które pilnują własnych interesów. Więc o masowy sukces jest trudno. Ale w kręgach filmowych, artystycznych, intelektualnych panuje snobizm na Europę. Wypada znać pewne filmy i nazwiska. A ja czuję się Europejczykiem, więc jestem bardzo dumny.

Wielu aktorów brytyjskich, takich choćby jak nagrodzony właśnie Oscarem Daniel Day-Lewis, chętnie pracuje w Ameryce, ale nie chce się tam na stałe przenieść. Pan mieszka w Stanach od 16 lat. Polubił pan Kalifornię?

Bardzo. Zwłaszcza że mieszkam w górach, z dala od Beverly Hills i Bel Air. Na co dzień prowadzę spokojne życie, moi synowie chodzą do znakomitej szkoły. No i przede wszystkim mam tam dużo pracy. Wie pani, gdzieś głęboko w podświadomości stale jeszcze kołacze się we mnie taki lęk, że nie dostanę następnej roli, że będę bezrobotny i nieprzydatny. Ten strach został mi z czasów brytyjskich. Wtedy w okresach pomiędzy filmami odchodziłem od zmysłów. Ameryka mnie uspokoiła, bo tu zawsze coś się dzieje.

Czyli już zestarzeje się pan w Ameryce...

Tego nie powiedziałem. Myślę, że gdy moi synowie podrosną i skończą szkołę, to z całą rodziną przeprowadzę się z powrotem do Europy. Nie, nie do Londynu, nie chcę mieszkać w Anglii. Może do Francji albo Hiszpanii. Gdzieś, gdzie dłużej świeci słońce.

Jest Anglikiem, mieszka na stałe w Stanach, pracuje po obu stronach oceanu. Tim Roth urodził się 14 maja 1961 r. w Londynie w rodzinie dziennikarza i malarki. Studiował rzeźbę w londyńskiej Camberwell School, ale rzucił studia dla aktorstwa. Zadebiutował na ekranie w 1982 r. rolą skinheada w filmie telewizyjnym Alana Clarke’a „Made in Britain”. Potem wystąpił w kilku wartościowych obrazach europejskich. Kiedy w 1992 r. dostał ze Stanów propozycję od nieznanego debiutanta, Quentina Tarantino, postawił wszystko na jedną kartę. Opłaciło się. „Wściekłe psy” okazały się w jego karierze punktem zwrotnym. Zagrał potem jeszcze u Tarantino w „Pulp Fiction”, a także m.in. w „Rob Royu” Michaela Catona-Jonesa (nominacja do Oscara za rolę drugoplanową), „Vatelu” Rolanda Joffe, „Wszyscy mówią: Kocham cię” Woody’ego Allena, „Youth Without Youth” Francisa Forda Coppoli. Spotkał się na planie z Wernerem Herzogiem, Wimem Wendersem, Stephenem Frearsem. W 1999 r. zadebiutował też jako reżyser ostrym, dramatycznym filmem „Strefa wojny”, w którym opowiadał o nastolatku odkrywającym, że jego starszą siostrę i ojca łączy kazirodcze uczucie.

Tim Roth w tym tygodniu jako reżyser: „Strefa wojny” (Zone Europa, poniedziałek, godz. 2.45, wtorek, godz. 21.50) i aktor: „Klincz” (TVN, piątek, godz. 1.05), „Million Dollar Hotel” (Ale kino!, sobota, godz. 22.05)

Rz: Dlaczego aktor zaczyna reżyserować?

Nasz zawód czasem przynosi sławę i pieniądze, ale nigdy nie daje tak do końca poczucia niezależności. Film nie należy do aktora, tylko do reżysera. Ja przez całe życie pracowałem dla innych, raz chciałem zrobić coś dla siebie.

Pozostało 97% artykułu
Kultura
ARTkombinat Scena Monopolis: interdyscyplinarna fuzja przestrzeni
Kultura
"Kulej. Dwie strony medalu". Historia oparta na faktach
Kultura
Sprzeciw wobec planów odwołania dyrektora Muzeum Historii Polski Roberta Kostry
Kultura
Prof. Małgorzata Omilanowska-Kiljańczyk dyrektorką Zamku Królewskiego
Materiał Promocyjny
Zarządzenie samochodami w firmie to złożony proces
Kultura
DALI CYBERNETICS - Immersyjna podróż w głąb genialnego umysłu Salvadora Dalí