Scena II. Israel drepce do kiosku z lodami, ściskając w spoconej piąstce odliczoną kwotę. – Jesteś Żydem? – pyta napastliwie kioskowy sprzedawca i sam odpowiada. – Jesteś Żydem. Powinieneś jechać do Palestyny. Israel zapomina o lodach. – Kto to jest Żyd? – dopytuje chwilę później rodziców. Rejestruje wymianę zaniepokojonych spojrzeń. – Nie kupuj u niego więcej – słyszy tylko.
Krótki to film. Dwie wyraźnie zachowane sceny uzupełniają przebitki. Z pamięci raz wyskoczy postać dozorcy – „katolika, pijaka" – któremu po 21 za wejście do domu trzeba było płacić. Raz obrazek spod więzienia na Pawiaku, w którym zza zakratowanego okna dobiega głos osadzonej za komunizm mamy. W końcu moment, w którym tata bierze Israela na ręce, całuje nawet (co dotąd mu się nie zdarzało), i mówi, że jedzie do Ameryki, ale niedługo, naprawdę niedługo, ściągnie rodzinę do siebie.
84-letni Israel Zamir otwiera oczy. Leszno 57 – powtarza kilkakrotnie jedyne słowa, które pamięta po polsku. – Tam właśnie się urodziłem. Wolałby powiedzieć „tu", jednak jego dom rodzinny jest już tylko szkicem na starej mapie. Jesteśmy na Krochmalnej, w kamienicy wyraźnie osamotnionej w swojej przedwojenności. Tutejsze podwórko studnia jest niemal identyczne jak tamto z Leszna. Zachowane w pamięci obrazy da się więc w tym miejscu odtworzyć równie precyzyjne.
W tych kilku filmowych migawkach mieści się cała Polska Israela. Odtwarza je przy każdym spotkaniu: z publicznością w Teatrze Żydowskim, z dziennikarzami, z nowymi i starymi znajomymi. Dodaje wtedy z naciskiem, że Polska to dla niego kraj rodzinny. I kiedy walczą sportowcy w biało-czerwonych strojach, zawsze im kibicuje. A gdyby rywalizowali z Izraelem? To proste – wtedy oczywiście powinien być remis.
Nie ma w nim więcej słów o Polsce. Drażnią go pytania o czasy, które przecież musiał rejestrować, choć z palestyńskiego i izraelskiego oddalenia. – Najpierw byłem za mały, żeby cokolwiek rozumieć – mówi gniewnie. – A później były inne sprawy, inne życie. Wojna, Holokaust, 1968... Na dźwięk tych słów w jego błękitnych oczach pojawia się żal. Może lęk. Może tylko zmęczenie. Nie milczy jednak. Mówi. O ojcu.
O tym, jak straszył kolegów w szkole, że jeśli będą mu dokuczać, tata przyjedzie i poobcina im głowy. O oczekiwaniu na spotkanie i wysychaniu synowskiej miłości. Pierwszych odwiedzinach w wyśnionej Ameryce po 20 latach, bo tyle dla Isaaka Bashevisa Singera trwało obiecane „niedługo". Dolarze dziennie otrzymywanym od ojca na utrzymanie. Powolnym, niełatwym rodzeniu się porozumienia z człowiekiem, który wiecznie nie miał dla syna pieniędzy i czasu, a jeśli już chciał rozmawiać, to o wszystkim, pod warunkiem że dotyczyło to jego książek. I który trzymając w ręku pierwszy tom opowiadań Israela, stwierdził: – Dlaczego piszesz swoje teksty, zamiast skupić się na tłumaczeniu moich?