Debiutowała pani w 2000 roku. Trzy lata później otrzymała pani nominację do nagrody Bookera. Zawrotne tempo, ludzie zazwyczaj pracują na takie wyróżnienie latami.
Wcześniej zajmowałam się wychowaniem dzieci i zarabianiem pieniędzy. Do czterdziestki pisałam w tak zwanym międzyczasie – najpierw wiersze, potem, w połowie lat dziewięćdziesiątych, prozę, której nikomu tego nie pokazywałam, bo uznałam, że nie jest wystarczająco dobra. Ale zawsze czułam – i to było bardzo dziwne uczucie – że niewłaściwie żyję, jakby nie swoim życiem.
W „Czasie kobiet" jest taki moment, w którym główna bohaterka dokonuje rewolucji i wywraca swoje życie do góry nogami.
Płynęłam z Turcji na Krym statkiem, który zaczął się palić. Czekaliśmy na pomoc sześć godzin, więc miałam czas na przemyślenia. Kiedy doholowali nas do brzegu, wiedziałam, że będę robić to, co powinnam. Literaturą nie da się zająć na poziomie amatorskim – popisać pół godziny, a potem iść do pracy. Trzeba rzucić wszystko pozostałe, więc tak zrobiłam. Ta myśl, że muszę coś zrobić, żeby zająć się pisaniem, nachodziła mnie już wcześniej. Wypadek na statku przyspieszył decyzję.