Wprawdzie jej podopieczni i ich rodzice wiedzieli doskonale, że Vivian praktycznie nie rozstaje się z aparatem fotograficznym, który nosi na szyi. Ale, że była dziwaczką – na przykład nigdy nie pozwalała wchodzić do swojego pokoju, w którym chomikowała tony gazet – trudno było się spodziewać, że jej zdjęcia pokazywane będą kiedyś na wystawach nie tylko w USA i że będą miały tylu widzów. A do tego bardzo przychylne opinie krytyków sztuki.
Okazało się, że jej archiwum jest prawdziwym skarbem – nie tylko ze względu na oszałamiającą wielkość (sto tysięcy negatywów), ale i same czarno-białe zdjęcia składające się na kapitalną kronikę zmian życia zwykłych ludzi zamieszkujących miasta, w których Vivian niańczyła dzieci. Ci uwieczniani na fotografiach to beneficjanci „Ameryki marzeń" – przeciwnie - wielu było wśród nich robotników i czarnoskórych. Przeważały portrety zatrzymujące chwile z życia.
Maier nie miała żadnej rodziny. Nie była cieplutką, łagodną ciocią, ale tyczkowatą, odzianą zazwyczaj w niemodny płaszcz, kategoryczną, acz sumienną opiekunką. Niektórzy z jej podopiecznych wspominają, że potrafiła być okrutna, gdy stykała się z dziecięcą niesubordynacją. Ale też i wielu z nich ją kochało, bo kiedy na starość potrzebowała pomocy – wynajęli i opłacali dla niej mieszkanie. Ten rys do portretu Vivian Maier jest tyle ciekawy, co niepokojący...
Historia do dziś zapewne pozostałaby nieodkryta, gdyby nie pewna wyprzedaż garażowa, w czasie której kupował zdjęcia hurtem John Maloof, miłośnik fotografii. I to on zadał sobie trud ustalenia, kim jest tajemnicza autorka zdjęć. A kiedy już to się udało – powstał film, którego współreżyserem jest znalazca archiwum. Ciekawe, czy Maier, która za życia nie dążyła do dzielenia się efektami swojej pasji, ucieszyłaby się z losów swojej spuścizny....
Dokument „Szukając Vivian Maier" otrzymał m.in. nominację do Oscara w kategorii „najlepszy pełnometrażowy film dokumentalny". Warto.