Na przełomie lat 60. i 70. dobrze zapowiadającą się artystkę wzięli pod swoje skrzydła najznakomitsi polscy jazzmani. – Kładli mi do głowy jazz, aż go pokochałam – wspomina dziś Marianna Wróblewska. Zdolna wokalistka z anglojęzycznym repertuarem, a do tego piękna i świetnie ubrana dziewczyna, wkrótce okazała się idealną artystką eksportową.
Udział w koncercie „Śpiewając jazz” to jej powrót na scenę. Przed dziesięcioma laty wycofała się z życia zawodowego. – Niedługo skończę 66 lat, jestem spokojną starszą panią. Mam pod Warszawą dom i ogród. Za oknem – łąki i bażanty – mówi „Rz” Wróblewska. – Wycofałam się z branży, bo miałam dość. Ale serce nie sługa. Muzyka wciąż w nim gra i jest mi bliska.
Marianna Wróblewska urodziła się w Lipówce niedaleko Kielc. Powojenne dzieciństwo spędziła z babcią w Sosnowcu. Jako pięciolatka chodziła na lekcje fortepianu. – Jak każda panienka z dobrego domu. To było w modzie – wyjaśnia. Szło jej tak dobrze, że po roku dostała stypendium wyższe niż pensja zatrudnionej w szpitalu babci. Kiedy miała dziesięć lat, babcia zmarła. Dziewczynka trafiła do ochronki prowadzonej przez siostry zakonne. – Byłam tam trzy miesiące i przeżyłam okropne rzeczy – mówi krótko. Siostry odwiozły ją do Sopotu, gdzie mieszkała odnaleziona matka. – Nie znałam jej, miałam tylko mglistą świadomość, że gdzieś istnieje – opowiada artystka. – Dzieciństwo, podobnie jak późniejsze życie, miałam skomplikowane.
W Sopocie poszła do szkoły podstawowej, ale do muzycznej już nie. – To moja ogromna boleść. Tak zdecydowała mama. Chciała, żebym zajęła się czymś praktycznym. Trafiłam do technikum odzieżowego.
Mimo to nie straciła kontaktu z muzyką. – Nawet w strasznym komunizmie szkoły opiekowały się młodzieżą: organizowały grupy wokalne, ogniska baletowe, opłacały nauczycieli i wypożyczenie instrumentów.