O tym, że literacki Nobel jest nagrodą polityczną,a nie literacką wiadomo od dawna, a lista „wiecznych kandydatów" jest już właściwie mocniejsza niż tych nagrodzonych.
Tegoroczny wybór też niekoniecznie był strzałem w dziesiątkę i prawdę mówiąc wywołał więcej konsternacji niż zachwytu. Może dlatego, że Chińczyk i wcale nie dysydent – choć po prawdzie Chinom i Chińczykom dostaje się w jego książkach całkiem nieźle. Ale może po prostu jego książki wydawały się mieć jednak mniejszy kaliber niż powieści Murakamiego czy Munro.
Tekst pochodzi z tygodnika "Uważam, Rze"
Tak czy siak statuetka trafiła w ręce Mo Yana, autora choćby wydanych w Polsce książek „Kraina wódki" oraz „Obfite piersi, pełne biodra". I jeśli o mnie chodzi, to będę tego Mo Yana trochę bronił.
Nie, żeby był to pisarz ważny – ale w sensie czysto literackim, jest co najmniej bardzo dobry. Jego powieści to alegoryczne obrazy Chin, w których historia XX wieku przeplata się z ludowymi podaniami i mityczną wyobraźnią, a forma kryminału bez problemu przeradza się w powieść historyczną, by ostatecznie przybrać formę jakiejś mocno psychodelicznej wizji. To ostatnie najlepiej widać w „Krainie wódki" – cóż, tytuł zobowiązuje. Ale nawet w tak zakręconej prozie, niemal zawilgotniałej od tytułowego trunku i poplątanej od jego efektów, czai się i ostry komentarz społeczny i cięte ciosy polityczne. Oto bowiem pewien policjant wyjeżdża na prowincję, by zbadać doniesienia, jakoby podczas libacji spożywane były niemowlęta, zazwyczaj w formie pieczeni. Nie odkrywa prawdy, głównie dlatego, że jest permanentnie pijany. Niemniej w owych pieczonych dzieciach zasmakować miał nie kto inny, lecz partyjni notable (Mo Yan jest tu wyjątkowo kąśliwy) przedtawieni jako odrażający subaryci, żyjący w bizantyjskim przepychu. Co zaś do komentarzy społecznych – dzieci nie są bynajmniej porywane, lecz... dostarczane przez rodziców, żyjących w groteskowej wręcz biedzie.