Kończyła się pewna epoka. Epoka nekropolii Rzeczypospolitej, kiedy na Wawelu chowano nie z racji zasług, ale z racji urodzenia. Królewska katedra była świętą przestrzenią związaną z koronacją. Wtedy nie dyskutowano, czy ktoś miał zasługi, ale czy był panującym i nabywał z tego tytułu do takiego pochówku prawo. Dopiero potem pojawił się pomysł, by honorować także tych, którzy są ważni dla narodu, choć nie są monarchami. Państwa polskiego wówczas nie ma, ale żyje naród. I to on to państwo kiedyś ponownie wskrzesi. Następuje epoka absolutyzacji narodu. Skoro zaś jest on tak cenny, to musi mieć swoich herosów. Książę Poniatowski doskonale się do tej roli nadawał. Był dzielny, miał zasługi i w dodatku pięknie poległ. Wszystko mieściło się w konwencji rodzącego się romantyzmu europejskiego.
Ale dyskusje władze Krakowa toczyły nawet w wypadku naczelnika Kościuszki.
Kościuszko, który zmarł w 1817 r., nie miał jednak generalnie oponentów. Zresztą w Krakowie, gdzie składał przysięgę na Rynku, to byłoby nieprzyzwoite.
Dlaczego narodowe pochówki były wówczas ważne?
Stanowiły jakby mit założycielski, fundament narodu. A to naród daje legitymację, by dana osoba spoczęła w takim szczególnym miejscu jak Wawel. To w tym czasie pojawia się słynne zdanie, że Poniatowski i Kościuszko „byli równi królom”. Powtórzone zostanie zresztą także przy okazji pogrzebu Mickiewicza.
Ale i on, narodowy wieszcz, nie od razu przecież dotarł do wawelskiego sanktuarium.