Ten moment był symboliczny – gdy Bronisław Komorowski występował na początku lutego podczas posiedzenia Rady Krajowej PO, wszystkie partyjne symbole ustąpiły miejsca biało-czerwonym kolorom.
To był jasny sygnał dla partii, która właśnie wówczas poparła jego start w wyborach prezydenckich, że Komorowski nie chce występować jako polityk PO, że zamierza zdobyć poparcie wielu innych środowisk, by prezentować się jako kandydat ponadpartyjny. Dziś, na finiszu kampanii, widać, że takiej ponadpartyjnej kampanii zbudować się nie udało.
Cień na kampanii
Nasi rozmówcy we władzach PO uważają dziś, że decyzja Komorowskiego o zdystansowaniu się od Platformy była błędem – i w niej właśnie upatrują początku serii wpadek, które doprowadziły do zmarnowania sporej dozy poparcia dla prezydenta i utraty realnych szans na wiktorię w pierwszej turze. Opowiada jeden ze sztabowców: – Partia nie działała w tej kampanii jak sprawny mechanizm. Struktury uznały, że skoro Komorowski nie występuje jako kandydat PO, to znaczy, że ktoś inny robi mu kampanię. To był ogromny błąd, który położył się cieniem na kampanii.
Pierwszym, zlekceważonym, sygnałem było zbieranie podpisów pod kandydaturą Komorowskiego. Prawo wymaga, aby kandydat zebrał co najmniej 100 tys. podpisów poparcia, aby mógł stanąć do wyborów. Dla polityków z dużych ugrupowań to nie jest problem, bo pomagają im partyjne struktury, liczące po kilkadziesiąt tysięcy ludzi.
Liczba podpisów ma jednak charakter psychologiczny – w każdych wyborach trwa zatem wyścig na miliony autografów. Komorowski tę wstępną, ale widowiskową rozgrywkę przegrał. Najpierw jego sztab złożył w Państwowej Komisji Wyborczej 250 tys. podpisów, deklarując, że nie będzie się ścigał z konkurentami na liczbę podpisów, tylko na programy. Tyle że po kilkunastu dniach dołożył kolejne 400 tys. podpisów – bo okazało się, że Andrzej Duda z PiS zebrał ich 1,6 mln.