[i]Maciej Rybiński jesienią 2003 roku miał wystąpić na Targach Książki w Krakowie podczas spotkania z felietonistami „Rzeczpospolitej". Z powodu choroby nie mógł dojechać, jednak napisał poniższy tekst. Publikujemy go po raz pierwszy[/i]
[b]Szanowni Państwo, niezmiernie mi przykro, że nie mogę być dziś między Wami, w Krakowie. Dusza się rwie, zwłaszcza na myśl o urodzie Krakowa i krakowianek. A także o kilku krakowskich restauracjach. Nie wymieniam nazw, żeby nie robić kryptoreklamy, ale wy, tubylcy, i tak wiecie, o co chodzi, i jak się rozejdziecie na wieść, że nie przyjechałem, to macie dokąd pójść. [/b]
A ja biedny, przykuty przez lekarzy rozeźlonych Łapińskim i Naumanem do łóżka w akcie zemsty za NFZ, mogę sobie co najwyżej postudiować broszurkę, czego mi jeść nie wolno, a co jest zalecane. Z potraw dla mnie najodpowiedniejszych wymieniono tam rybę w galarecie i macę. Tak że nie wiadomo, czy się wkrótce nie przeprowadzę do Krakowa na Kazimierz.
Gdybym był obecny, miałbym podobno mówić o felietonie. O tym, co to jest felieton, a co, logicznie, felietonem nie jest. Problem w tym, że ja nie bardzo wiem. Na ogół od takich rozróżnień, od teorii tego i owego są uczeni specjaliści. Pewnie są gdzieś po uczelniach i instytutach doktorzy, docenci i profesorowie od felietonu, znawcy przedmiotu, którzy jasno i potoczyście potrafiliby powiedzieć, co to jest felieton i jak trzeba pisać, żeby z tego, co się pisze, wyszedł felieton. A ja nie potrafię. Potrafię napisać coś, o czym wszyscy, także laicy, jeśli chodzi o gatunki dziennikarskie, mówią, że to felieton, a ja do dziś nie wiem dlaczego. Mimo że napisałem tysiące felietonów.
To nie żadna kokieteria. To raczej ponure przekleństwo. Ileż razy próbowałem już napisać solenną publicystykę albo barwny reportaż, albo otchłanny i nadęty powagą komentarz. I zawsze wychodził mi felieton. Trudno to uznać za sukces. To już raczej kalectwo. Coś jakby poeta usiłujący pisać treny i elegie ciągle wpadał we fraszkę.