A może jest inaczej i nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki, a jego osoba – co sam wyznał publicznie – jest w konfrontacji z PiS bardziej obciążeniem niż gwarancją sukcesu?
To wciąż otwarte pytania, ale najbliższy weekend może przynieść na nie przynajmniej częściową odpowiedź. Zamysł sojuszników Tuska w Platformie Obywatelskiej jest prosty: z udziału w zarządzie rezygnuje któryś ze stronników byłego premiera, a na to miejsce wchodzi Tusk. Następnie po rezygnacji z funkcji Borysa Budki Rada Krajowa PO powierza Donaldowi Tuskowi pełnienie obowiązków przewodniczącego partii. Scenariusz niby łatwy i dokładnie taki, jakiego by chciał sam Tusk. Władzę otrzymuje na tacy. W zamian za zasługi i z wyrazami szacunku dla siwizny. Tyle że proste rozwiązania lubią się komplikować.
Walkę o pozycję lidera zadeklarował Rafał Trzaskowski, dotychczasowy wiceprzewodniczący PO. Czy do konfrontacji dojdzie już w sobotę, czy też dopiero jesienią, w trybie wyborczym? Tego nie wiemy. Niemniej deklaracja Trzaskowskiego byłaby absurdem, gdyby dziś godził się na pełnienie obowiązków przez Tuska. Oznaczałoby to zapowiedź kapitulacji, nie walki, a Tuskowi dawałoby czas na okopanie się w gabinecie lidera.
A zatem, jeśli moja intuicja jest słuszna, do konfrontacji może dojść już w sobotę. Będzie to zderzenie młodości z doświadczeniem, ambicji 40-latków ze schodzącym pokoleniem byłych liderów. Na koniec konfrontacji tych, co chcą władzy na tacy, z tymi, którym marzy się walka. Kto ma większe szanse? Nie wiem. To kwestia partyjnej arytmetyki. Jednakże z perspektywy zderzenia wyborczego z PiS opozycja potrzebuje ludzi, którzy chcą i umieją walczyć. Bo polityka to walka. Gryzienie ziemi. Ciężka praca. Tylko z niej bierze się sukces. Wiedzą o tym obaj: Tusk i Trzaskowski. Któremu chce się bardziej? Właśnie to winno rozstrzygnąć o sobotnim wyborze Platformy.