Świat, w którym obudzimy się po inauguracji Donalda Trumpa na 47. prezydenta USA, będzie inny. Dla jednych straszny, dla innych długo wyczekiwany. Choć Trump będzie miał z pewnością wielki wpływ na światową gospodarkę (przekonał Amerykanów, że na czym jak na czym, ale na pieniądzach to się zna) oraz geopolitykę, warto bacznie śledzić postępy kontrkulturowej rewolucji, czy może kontrrewolucji kulturowej, która towarzyszy tej zmianie.
Jeśli ktoś chce mieć próbkę tego zjawiska, odsyłam do zeszłotygodniowego przesłuchania przed komisją obrony Pete’a Hegsetha. Wystąpienie tego 44-latka, weterana wojny w Afganistanie, majora Gwardii Narodowej, ostatnio publicysty Fox News, było właśnie... publicystyką, wielką polemiką z tzw. wokeizmem, który – jego zdaniem – opanował amerykańską armię.
Pete Hegseth. Dlaczego to symboliczne, kogo Donald Trump chce uczynić sekretarzem obrony?
Cichym bohaterem debaty między Hegsethem a przesłuchującymi go senatorami był skrót DEI, czyli polityka równości, różnorodności i inkluzji (z ang. diversity, equity, inclusion). Krytycy zarzucali nominatowi Trumpa na stanowisko sekretarza obrony, jednego z najważniejszych w całej amerykańskiej administracji, że jest seksistą, że nienawidzi kobiet i mniejszości seksualnych. On zaś polemizował, że armia ma się skupić na wygrywaniu wojen, a nie organizowaniu toalet dla służących w armii osób transpłciowych.
Czytaj więcej
Prezydent-elekt Donald Trump nie chce, aby armia USA ograniczała jego władzę, jak to było za pierwszej kadencji. Departamentem Obrony będzie kierował Pete Hegseth, radykał bez doświadczenia wojskowego, ale do bólu lojalny.
Powtarzał, że by wygrywać, armia musi trzymać pewne standardy sprawności czy wytrzymałości, nie zaś kierować się względami ideologicznymi. Dociskany w kwestii służby wojskowej kobiet powiedział coś, co wydaje się oczywistością: że z powodu tego, kim jest przeciwnik, dopuszczenie do sytuacji, w której służące w armii amerykańskiej kobiety dostałyby się do niewoli islamistycznych wrogów, jest niedopuszczalne. I starał się przekonać postępowych demokratów, że to nie jest żaden seksizm ani mizoginia, tylko zdrowy rozsądek.