Już się prezes NBP Adam Glapiński cieszył, że inflacja „spada na łeb na szyję” z sięgającego niemal 20 proc. „płaskowyżu” (w kwietniu wyniosła 14,7 proc., licząc rok do roku), a tu prezes PiS Jarosław Kaczyński pędzi z kanistrami benzyny, by jej ogień na nowo zasilić. Taki właśnie skutek będą miały zaprezentowane w niedzielę wyborcze propozycje, by podnieść świadczenie 500+ do 800 zł miesięcznie, przyjęte wręcz euforycznie przez jego towarzyszy partyjnych.
Nam, podatnikom, dołoży to szacowany na ok. 24 mld zł wydatek do rocznego rachunku za program kosztujący już dziś – bagatela – ponad 40 mld zł. To kwoty mające wpływ na zjawiska cenotwórcze. W poniedziałek notowania firm handlowych na giełdzie rosły, bo inwestorzy odczytali pomysł PiS następująco: ludzie dostaną dużo więcej pieniędzy do ręki, więc obroty sklepów wzrosną, a handlowcy będą mieli okazję poprawić marże (a więc i zyski), które są ostatnio pod presją wskutek słabnącej koniunktury gospodarczej. Wyższe marże to, mówiąc wprost, wyższe ceny. A to oznacza, że wprawdzie inflacja może i spadnie w tym roku do prognozowanych 10 proc., ale na tym poziomie prawdopodobnie zostanie na dłużej.
Czytaj więcej
Prezes PiS Jarosław Kaczyński zapowiedział w niedzielę, że od 2024 r. podniesiona zostanie kwota świadczenia wypłacanego w ramach programu Rodzina 500+.
To bardzo niebezpieczne, bo inflacja utrwalona na poziomie czterokrotnie wyższym od celu NBP uderzać będzie najsilniej w rodziny z dołu drabiny dochodowej. Właśnie te, którym program 500+ ma pomagać. W praktyce 10-proc. roczny wzrost cen oznacza, że w trzy lata ceny wzrosłyby łącznie o 33 proc. (potęga procentu składanego) i jeśli ktoś przez ten czas nie dostanie podwyżki, będzie de facto przez kwartał pracował za darmo.
Z drugiej strony przyznać trzeba, że przyspieszony wzrost cen, zwłaszcza w ostatnich dwóch latach, mocno nadwerężył realną wartość 500+. Pieniądze te wystarczały w 2016 r., gdy program ruszał, na zakup towarów, które dzisiaj kosztują już średnio 736 zł. Tyle wynika z prostego przeliczenia rocznych wskaźników inflacyjnych podawanych przez GUS, a przecież one są uśrednione w ramach tzw. koszyka konsumpcyjnego przeciętnego polskiego konsumenta. Żywność drożała mocniej, a na nią ubożsi wydają relatywnie większą część dochodów niż ogół społeczeństwa.