To, że przez lata zaniedbywaliśmy obronę przeciwlotniczą kraju, jest dość oczywiste dla większości ekspertów. Do wojny w Ukrainie ze strony władzy politycznej słyszało się głównie pokrzykiwania o zwiększeniu zasobu ludzkiego armii. Nowoczesnej technologii, choć na stole były liczne propozycje, bano się jak ognia, zaklinając rzeczywistość bredniami o rzekomych możliwościach Polskiej Grupy Zbrojeniowej.
Dopiero zbliżający się konflikt na Wschodzie, a w ślad za nim luty 2022 r., wzbudził prawdziwą panikę i skłonił do decyzji o zakupach. Tu z kolei pojawił się pośpiech, umowy podpisywano szybko i sprawnie, ale bez specjalnej troski o wsparcie offsetowe dla polskiego przemysłu. To – rzecz jasna – bardzo źle, choć bez wątpienia podejmujących decyzje usprawiedliwia na krótką metę kwestia natychmiastowego zwiększenia bezpieczeństwa państwa. Na tym tle wydarzenia z grudnia i awantura, która wybucha na szczeblach kierownictwa systemu obronności państwa teraz, w maju, wydają się cytatami z jakiegoś najgorszego sennego koszmaru.
Czytaj więcej
Premier uruchomił lawinę, mówiąc, że nie wiedział o rakiecie. Szefa MON pod ścianą stawia również prezydent – uważa Tomasz Siemoniak, PO, były szef MON.
Zagubiona (albo nie) rosyjska rakieta spada gdzieś w Polsce i kompletnie znika z „monitora” polskiej obronności. Co więcej, o jej locie jesteśmy uprzedzeni, podwyższa się gotowość bojową, podrywa z lotnisk samoloty wojskowe, a nawet zaczyna poszukiwania. I nagle je przerywa, by szczątki rosyjskiej broni wiele miesięcy później znalazła osoba prywatna. Kuriozum, nieprawdaż?
W tej sprawie ktoś ewidentnie dokonał zaniedbań, ktoś kłamie, ktoś próbuje ukryć własną odpowiedzialność. Czy fotografujący się z lubością na tle nowoczesnego sprzętu i pozujący na polskiego Wołodymyra Zełenskiego minister Mariusz Błaszczak, czy oskarżani przez niego wojskowi – tego nie wiemy. Ale trzeba to bezwzględnie wyjaśnić.