Po tym, jak jednym z laureatów Pokojowej Nagrody Nobla został Aleś Bialacki, wielu moich znajomych z Białorusi, Polski, Litwy i innych państw zaczęło szukać w archiwach swoich smartfonów i komputerów zdjęć, na których widnieją w towarzystwie nowego noblisty. Drugiego w historii Białorusi – po Swiatłanie Aleksijewicz. W sieci roi się od fotografii, na których Aleś często stoi w drugim, albo trzecim rzędzie, a nawet gdzieś zupełnie przez przypadek został uchwycony przez kamerę. Z przodu miał być ktoś inny, bardziej znany, bardziej wygadany.
Czytaj więcej
Wszystkich laureatów tegorocznej Pokojowej Nagrody Nobla łączy odważna niezgoda na rosyjski imper...
W 2011 roku trafił za kraty pod zarzutem „niepłacenia podatków” od środków, które posiadał na rachunkach w Polsce i Litwie (przeznaczonych na pomoc represjonowanym). Tak, to była chyba największa wspólna porażka wizerunkowa Litwy i Polski w najnowszej historii. Przekazane wówczas białoruskiej stronie informacje przez nasze instytucje państwowe stały się pretekstem do pozbawienia wolności głównego obrońcy praw człowieka w kraju Łukaszenki. Wyszedł na wolność w 2014 roku, nigdy nie wypominał tego ani Polsce, ani Litwie.
Gdy otrzymywał cios od reżimu, zawsze wstawał i szedł dalej. Nawet wtedy, gdy wielu się zatrzymało, wielu uciekało z kraju. Gdy w 2020 roku powyborcze protesty zostały stłumione, a więźniów politycznych liczono już w setkach, działacze „Wiosny” nie myśleli o ucieczce. Bialacki i jego współpracownicy walczyli o prawa uwięzionych, gdy w kraju królowało już totalne bezprawie. Tłumaczyli też światu sytuację białoruskich represjonowanych, komentowali w zagranicznych mediach, wielokrotnie wypowiadali się na łamach „Rzeczpospolitej”.