Działań w czasie wielkiej próby czy raczej wymigiwania się od działań przez Niemcy czy Francję nie da się wymazać. To się stało i się nie odstanie, jest ponurą przestrogą na przyszłość dla Estonii, Litwy, Polski czy Rumunii. Putin mógł zaatakować już w ostatni weekend, to nie była wykluczona opcja; wykluczyły ją, na jakiś czas, piątkowe rozmowy szefów dyplomacji USA i Rosji, Blinkena i Ławrowa, w Genewie. A w ostatnim tygodniu główne państwa Unii Europejskiej tkwiły na etapie wykręcania się od obietnicy wprowadzenia megasankcji na Rosję. Albo snuły rozważania o pomysłach na nowy system bezpieczeństwa Europy – na dodatek przewidzianych do konsultacji z Moskwą.
Oczywiście Niemcy i Francja nie są jedynymi państwami Europy, które, jak mogły, starały się pokazać, że nie ma co liczyć na nie w obliczu zagrożenia ze Wschodu. Są i cisi, mniejsi zwolennicy współpracy z Putinem ponad wszystko – z Austrią i Węgrami na czele. Są, i to trzeba podkreślić, państwa europejskie nie tylko z UE, które twardo stoją po stronie zagrożonej inwazją Ukrainy i sojuszników z flanki wschodniej: od Wielkiej Brytanii przez Holandię, część krajów nordyckich po Hiszpanię.
Czytaj więcej
Amerykanie chcą wzmocnić swoją obecność wojskową na flance wschodniej NATO, choć Putin domaga się...
Niemcy to jednak najsilniejsze państwo i trendsetter w Unii, a Francja jedyne w niej państwo atomowe. Teraz pomysły jakiejkolwiek odrębności obronnej Europy, jakichś bocznych czy równoległych struktur wobec zdominowanego przez Amerykanów NATO nie mają sensu. Nie mają go dla państw leżących w pobliżu Rosji i rozumiejących, co znaczy rosyjski imperializm. Nie muszą tego mówić głośno, bo nie są potęgami, ale w decydującym momencie nie będą miały wyjścia: odpowiedzą „nie". Dla nich liczy się tylko NATO pod przewodnictwem Ameryki.
USA też to zrozumiały. Miały się z Europy zwijać, a – reagując na groźby Kremla – planują wysłanie tysięcy żołnierzy. Bezpieczeństwo naszego regionu znowu zależy głównie od tego, czy będą tu Amerykanie.