Jak mówi Ahmeda Rehmo, koordynator projektu, odpowiedzialny za działania Lekarzy bez Granic w prowincji Idlib w Syrii, ze względu na braki w funduszach na pomoc humanitarną oraz trudności w dostępie lądowym do wielu miejsc, większość syryjskich szpitali już w momencie trzęsienia ziemi mierzyło się z problemami i brakami w zaopatrzeniu. Transport z Turcji już wtedy był dużym wyzwaniem, a jedyne nadające się dla konwojów humanitarnych przejście graniczne w Bab al-Hawa było przedmiotem politycznych napięć. Po trzęsieniu ziemi przejście to zostało zamknięte na trzy dni. Ruch na nim do tej pory jest niewielki. Organizacje humanitarne, które działają w północno-zachodniej Syrii sięgnęły do swoich zapasów na miejscu, ale dostarczenie pomocy z zewnątrz jest dziś bardzo pilne. Dwa milion ludzi mieszka w obozach dla osób przesiedlonych, często w targanych wiatrem namiotach.
Zaledwie tydzień przed trzęsieniem ziemi region nawiedziła śnieżyca. Warunki życia znacznie się pogorszyły. Obecnie coraz więcej osób jest zmuszonych do przeniesienia się do tych obozów, zostały też otwarte ośrodki recepcyjne, aby przyjąć większą liczbę osób przesiedlonych. W regionie Idlib jest ich obecnie 15, a w pięciu z nich uruchomiliśmy mobilne kliniki, w których zapewniamy pomoc medyczną.
- W pierwszych dniach otrzymaliśmy bardzo niewiele pomocy międzynarodowej z zewnątrz. To, co jako Lekarze bez Granic robimy jest bardzo ważne, ale to ciągle kropla w morzu potrzeb. Te w tym regionie są ogromne. Każdego dnia nasze zespoły dzielą się z nami tragicznymi historiami. Niektórzy z tych, którzy przeżyli, stracili wszystko: domy, ubrania, dostęp do żywności, czasem część rodziny, pieniądze, wszystko - podkreśla Ahmeda Rehmo. - Obecnie zajmujemy się podstawowymi potrzebami, dostarczamy żywność i wodę, zapewniamy opiekę medyczną - dodaje.