Christian Schulz: Szybki wzrost kosztów pracy w Polsce to problem dla Niemiec

Niemieckie firmy tracą konkurencyjność. Model sukcesu z przeszłości, oparty na niskich kosztach pracy m.in. w Polsce, staje się hamulcem dla przemysłu – mówi Christian Schulz, zastępca głównego ekonomisty na Europę w Citi Research.

Publikacja: 30.09.2024 05:44

Christian Schulz, zastępca głównego ekonomisty na Europę w Citi Research

Christian Schulz, zastępca głównego ekonomisty na Europę w Citi Research

Foto: mat. pras.

Fed ściął niedawno, i to od razu o 50 punktów bazowych. EBC ma już za sobą dwie obniżki, inflacja w strefie euro spadła w sierpniu do 2,2 proc. Czy wojna z inflacją jest zakończona?

Zrobiliśmy wielki postęp. Inflacja w Europie przyszła w konsekwencji szoku podażowego w pandemii, na to nałożyło się duże wsparcie dla popytu. To pchnęło w górę ceny. Potem przyszedł drugi szok podażowy, związany ze wzrostem cen gazu w 2022 r.

Każda część koszyka cenowego reaguje na szoki w inny sposób, w innym tempie. Ceny energii rosły, ale i spadały bardzo szybko. W innych przypadkach to zajmuje więcej czasu. Niemniej myślę, że patrzymy już na ostatnie fale inflacji.

Drugi aspekt jest taki, że nawet jeśli okazało się, że inflacja była przejściowa – tak jak większość ekonomistów mówiła – to było ryzyko, że wystrzeli tak wysoko i będzie poza celem tak długo, że przyzwyczaimy się do niej. Trwały wzrost oczekiwań inflacyjnych oznaczałby, że EBC traci swoją wiarygodność. Obecnie jesteśmy w Europie tak blisko celu inflacyjnego, że ryzyko dla wiarygodności banku centralnego się zmniejszyło. Skoro tak, to nie ma potrzeby, aby polityka pieniężna wciąż kreowała tak duże koszty dla gospodarki.

Więc tak: uważam, że jesteśmy bardzo blisko wygranej z inflacją. Wciąż jednak istnieją pewne wątpliwości. To sprawia, że bankierzy centralni są ostrożni, a w Europie nawet bardziej niż w USA.

Gdzie widzi pan te ryzyka?

Inflacja usług jest dużo bardziej lepka i spada wolniej, niż się spodziewaliśmy. Jeśli uznamy, że inflacja zakorzeni się w tych najbardziej uporczywych miejscach, ryzyko wciąż istnieje. Myślę, że tak naprawdę zniknie dopiero pod koniec przyszłego roku.

Jeśli jesteśmy przekonani, że problem inflacji jest bliski rozwiązania, czas skupić się na wzroście gospodarczym w UE?

Wzrost jest słaby: 0,3 proc. w pierwszym kwartale, 0,2 proc. w drugim [kwartał do kwartału – red.]. Jeśli ekstrapolujemy to na cały rok, dostaniemy 1 proc. Nie jest dobrze, choć też nie tak katastrofalnie, jak mogłyby sugerować niektóre badania czy ogólny nastrój biznesowy w Europie.

Pozytywnie zaskakują kraje południa Europy: Hiszpania, Włochy. Radzą sobie znacznie lepiej, niż oczekiwaliśmy na początku roku. Myśleliśmy, że te gospodarki będą cierpieć z powodu wysokich stóp procentowych, kosztów obsługi długu. Sądziliśmy, że boom turystyczny po pandemii się skończy. Oczekiwaliśmy, że znikną bodźce fiskalne, obniżając popyt w tych gospodarkach. Tak się nie stało. Te kraje to teraz kotwica stabilności dla europejskiej gospodarki.

A z drugiej strony mamy np. Niemcy pozostające wciąż na progu recesji.

Północ Unii, w tym Niemcy, to już zupełnie inna historia. Mamy tu problemy strukturalne, związane m.in. ze słabym popytem z Chin. Niemcy stały się od niego bardzo zależne. W przeszłości, gdy Chiny rosły, rosły też Niemcy. Teraz, nawet gdyby chiński konsument rósł, to nie jest już jasne, czy to jest faktycznie pozytywne zjawisko. Te gospodarki już nie są komplementarne, a prędzej substytucyjne wobec siebie. Chiny rozwijają się w branżach, w których brylowali Niemcy, np. w przemyśle samochodowym. To więc stwarza wyzwania. Musimy być innowacyjni i konkurencyjni, ale może też musimy przypomnieć Chińczykom, aby grali według zasad, i nakładać na nich cła.

Są też problemy cykliczne, które musimy rozwiązać. Fed tnie stopy od razu o 50 punktów bazowych, bo stopa bezrobocia urosła do 4,2 proc. Tam inflacja bazowa cały czas waha się w granicach 3–4 proc., a wzrost gospodarczy w okolicach mocnych 2,5 proc. W strefie euro mamy bank centralny, który ostrożnie obniża stopy, choć inflacja spada do 2 proc., wzrost gospodarczy jest mizerny, a stopa bezrobocia to około 6,5 proc. Myślę, że od strony polityki pieniężnej nie ma wystarczającego wsparcia dla popytu.

Strona fiskalna też jest bardzo nierówna. Z jednej strony mamy np. kraje Południa, które nie potrzebują bodźców fiskalnych, a nadal wspierają gospodarkę. A z drugiej kraje, które pilnie potrzebują wsparcia, takie jak Niemcy, ale przestrzegają bardzo rygorystycznych zasad fiskalnych i de facto obniżają popyt.

A plan Draghiego? Czy on koresponduje z wyzwaniami stojącymi przed europejską gospodarką?

Gdyby poprosił pan ekonomistów w Niemczech o komentarz na temat konkurencyjności, zapewne odpowiedzi brzmiałyby zwykle tak, że ludzie nie pracują wystarczająco dużo, płace i koszty energii są zbyt wysokie, a biurokracja zbyt duża, itd. Zasadniczo: że koszty są za wysokie i musimy je obniżyć, aby stać się konkurencyjnymi. I jeśli już poprawimy część podażową, to znajdziemy popyt gdzieś na świecie i będziemy gdzieś eksportować te wszystkie tanie rzeczy, które produkujemy.

Draghi mówi tymczasem, że to wcale nie jest konkurencyjność. Konkurencyjność to produktywność. To, że wprowadzasz innowacje, że tworzysz nowe produkty, że ludzie są wykwalifikowani, że mają nowe pomysły. I że to jest kwestia inwestycji: w badania, w uniwersytety, w umiejętności ludzi. Inwestycje tworzą popyt: na pracowników, ziemię, energię itd. W krótkim okresie podnoszą ceny, ale w długim tworzą silniejszą gospodarkę z większym potencjałem.

Draghi to właśnie kładzie na stole: że konkurencyjność to nie tylko cięcie kosztów, ale także innowacje, podnoszenie produktywności. Problem z jego raportem polega jednak oczywiście na tym, że wzywa on do wspólnego unijnego finansowania tych przedsięwzięć. To niestety sprawia, że jest mało prawdopodobne, aby został on faktycznie wdrożony, przynajmniej w całości.

Raport Draghiego zakłada, że Unia potrzebuje nawet do 800 mld euro rocznie, by zachować konkurencyjność gospodarki. To realne?

Mówimy zarówno o finansowaniu publicznym, jak i prywatnym. Myślę, że to możliwe, aby przynajmniej część pomysłów została zrealizowana środkami prywatnymi, przy wykorzystaniu rynków kapitałowych.

Z drugiej strony, część tej luki będzie musiała być załatana środkami publicznymi i tutaj pojawi się pewien opór. Wiele zależeć będzie od tego, na co te pieniądze miałyby być przeznaczone. Myślę, że bardzo trudno byłoby znaleźć pieniądze np. na wspólne finansowanie uniwersytetów oraz badań i rozwoju. Ale już np. na technologie obronne – to bardziej prawdopodobne. Mamy Europę Wschodnią na linii frontu, gdzie są potrzebne wielkie inwestycje, i Europę Zachodnią, gdzie mogłoby być dostępne finansowanie tych potrzeb. Połączenie tego w celu wspólnej poprawy bezpieczeństwa ma sens.

W przyszłym roku w Niemczech mamy wybory, prawdopodobnie nastąpi zmiana rządu na konserwatywny i myślę, że mógłby się on zgodzić na wspólne finansowanie wydatków na obronność. Więc myślę, że niektóre pomysły z raportu Draghiego zostaną prawdopodobnie podniesione. Jednak kluczowe – niestety nie.

W listopadzie odbędą się wybory prezydenckie w USA. Jak istotny jest ten wybór Trump–Harris dla europejskiej gospodarki?

Zwycięstwo Harris nie powinno mieć dużego wpływu. Dużo istotniejsze byłyby konsekwencje wygranej Trumpa. Widzę cztery obszary, w których miałoby to znaczenie.

Jakie?

Po pierwsze: cła. Trump nie tylko chce je podnosić na produkty z Chin, ale też nakładać na inne kraje. To miałoby negatywne implikacje dla europejskiego eksportu do USA. Może też przekierować to do Europy chiński eksport, który obecnie trafia do Stanów, i wzmocnić tutaj konkurencję.

Prawdopodobnie nastąpiłby odwet, podnieślibyśmy cła na USA i mogłoby dojść do wojny handlowej. Więc to jednoznacznie negatywny czynnik, acz ten efekt nie byłby ogromny. Handel z USA jest ważny, ale stanowi tylko 1–2 proc. PKB UE. 10-procentowe cła nie miałyby wielkiego wpływu.

Jakie są kolejne obszary, w których zwycięstwo Trumpa miałoby znaczenie dla Europy?

Drugi to polityka energetyczna. Trump, podobnie jak podczas swojej pierwszej prezydentury, chce wspierać amerykański przemysł gazowy, naftowy, węglowy. Chce eksportować te surowce, co obniżałoby ceny energii w Europie. To nie jest dobra rzecz dla klimatu, ale dla konsumentów i firm – owszem.

Trzeci obszar to bezpieczeństwo – pewnie najbardziej kontrowersyjny. Trump wzywał europejskie rządy do przeznaczania przynajmniej 2 proc. PKB na obronność, teraz może oczekiwać jeszcze więcej. Ale najważniejsza kwestia to oczywiście obietnica zakończenia wojny w Ukrainie. Nie wiemy, jak miałoby się to stać, i prawdopodobnie byłoby to dużo trudniejsze, niż Trump mówi. Niemniej, gdybyśmy rozważyli scenariusz przywrócenia spokoju w tamtym regionie choćby na jakiś czas, to prawdopodobnie doprowadziłoby to do swobodniejszego powrotu rosyjskiego gazu i ropy na rynki światowe, w tym europejskie. To znów działałoby w kierunku obniżki cen.

A czwarty obszar?

Deficyty publiczne w USA. Tutaj nie ma znaczenia, czy wygra Harris czy Trump. W 2016 r. Trump przejął gospodarkę USA z deficytem strukturalnym 3 proc. PKB. Jeszcze przed pandemią podniósł go do 5 proc. PKB. Tym razem przejąłby gospodarkę z deficytem strukturalnym wynoszącym 6–7 proc. PKB i prawdopodobnie podniesie go jeszcze bardziej: więcej obniżek podatków, więcej wydatków. To nie jest dobra wiadomość dla Europy. Oznacza potencjalnie wyższe stopy procentowe w USA, a to zaostrzy też warunki finansowe u nas. To będzie ciążyć na inwestycjach, oczywiście chyba że Europejski Bank Centralny będzie temu przeciwdziałać, obniżając stopy.

Myślę, że deficyty w USA są najważniejszym obszarem ze wszystkich. Niezależnie od tego, czy wygra Trump, czy Harris – nie widzę żadnych oznak, że mieliby obniżać deficyty. To po prostu wsysa kapitał do USA z Europy i rynków wschodzących. To jest kapitał, którego tutaj zabraknie.

Patrząc z dystansu: jak widzi pan polską gospodarkę? W 2024 r. rośniemy, ale siłą konsumpcji. Przemysł i eksport kuleją, zryw inwestycyjny zapewnią nam dopiero środki unijne. Jakie wyzwania przed nami?

Polska przeszła już dużą część procesu konwergencji. Mieliście wiele nisko wiszących owoców. Wzrost był dość łatwy, bo rosła produktywność, pojawiły się inwestycje. W tym samym czasie instytucje się poprawiły, stały się bardziej wiarygodne. Polska jest naprawdę o wiele bardziej dojrzałą gospodarką, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Przeszliśmy w Unii, także w Polsce, przez cykl dużych podwyżek stóp procentowych, a mimo to nic nie „wybuchło”. Nie mieliśmy kryzysu zadłużenia publicznego ani prywatnego. System finansowy wszędzie przetrwał, i to w dobrej kondycji. Kto wie, co by było 10–20 lat temu.

Natomiast Polska jest teraz w okresie przejściowym. Zmieniają się czynniki wzrostu, Polska staje się potencjalnie gospodarką mocniej napędzaną popytem wewnętrznym. Nie możecie już bazować na zamówieniach od sąsiada z Zachodu, ze Wschodu zresztą oczywiście też. Jeszcze dziesięć lat temu ekonomiści z Polski co miesiąc pytali mnie o prognozy dla niemieckiej gospodarki, bo miało to kluczowe znaczenie dla ich projekcji dla Polski. Dziś polska gospodarka jest już dużo bardziej niezależna.

Wnioski z raportu Draghiego dotyczą też Polski. Trzeba podnosić produktywność, wprowadzać innowacje. Na to wszystko są potrzebne pieniądze. Trzeba je inwestować nie tylko w „zwykłą” infrastrukturę, ale także cyfrową. Musimy integrować nasze rynki i Polska ma tu rolę do odegrania. Sprawy stają się dużo trudniejsze.

W Polsce też coraz głośniej mówi się o przechodzeniu na wyższe poziomy łańcuchów wartości. Nie możemy już polegać na niskomarżowej, prostej produkcji. Koszty pracy w Polsce rosną niemal najszybciej w Unii.

To problem dla Niemiec. Szczerze? Ich przemysł ma wiele kłopotów, ale to jeden z poważniejszych. Niemiecki sukces polegał w dużej mierze na tym, że po wejściu Polski i innych krajów regionu do Unii zainwestowali tam wiele w produkcję z powodu bardzo niskich kosztów pracy. To sprawiło, że niemieckie firmy stały się globalnie bardzo konkurencyjne, nikt nie potrafił tego zrobić w takiej skali. To była duża przewaga tamtejszego przemysłu.

Ale ta zaleta zmieniła się w wadę. Podczas gdy koszty pracy np. w Meksyku czy azjatyckich krajach pozostają niskie w porównaniu z japońskimi czy amerykańskimi, to w Polsce rosną znacznie szybciej niż w Niemczech. Przewaga konkurencyjna topnieje i niemieckie firmy tracą konkurencyjność. Model sukcesu z przeszłości staje się hamulcem dla niemieckiego przemysłu.us.

Gospodarka
Stan wojenny w Korei Południowej osłabił wona
Gospodarka
Szokujące Prognozy Saxo Banku na 2025 rok
Gospodarka
Europa nie jest gotowa na Donalda Trumpa
Gospodarka
Donald Trump wepchnie Europę w recesję?
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Gospodarka
Nierówne warunki życia w Niemczech. Różnice w sile nabywczej są ogromne
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska