Ethan Hawke znów u Linklatera
Bohaterem końcówki Berlinale został jednak Ethan Hawke, który wrócił do swojego ulubionego reżysera Richarda Linklatera. W „Blue Moon”, którego akcja toczy się w 1943 roku, w barze przy broadwayowskim teatrze, gdzie odbywa się premiera „Oklahomy”. Hawke wciela się w Lorenza Harta, legendarnego librecistę, który pracował m.in. z muzykiem Richardem Rodgersem, tworząc wiele broadwayowskich przebojów, łącznie z tytułowym „Blue Moon”. Hart był alkoholikiem. Bohater Linklaterowskiego „Przed wschodem słońca” 30 lat później nie ma już w sobie nic z młodzieńca, który na ekranie flirtował z Julie Delpy. Jego Hart – niski, w przylizanej fryzurze, zapity i zakompleksiony – próbuje zagadać wszystkie swoje życiowe niespełnienia. Superinteligentny, jeszcze walczy, ale wie, że ta walka skazana jest na niepowodzenie. Linklater znów zrobił piękny film, pełen humoru, ale też smutku i nostalgii. A Hawke przekonywał dziennikarzy, że trzeba takiego kina bronić. Bo wielkie produkcje mają ogromne budżety na reklamę, a „Blue Moon” może przejść ledwo zauważony.
— W czasach, gdy najważniejsze są pieniądze, takie filmy umierają, często nie mają nawet szansy powstać. Więc piszcie o skromnym kinie, pomagajcie nam – mówił do dziennikarzy Hawke – dziś już po pięćdziesiątce, z posiwiałymi włosami i brodą, jednocześnie ogłaszając, że razem z Linklaterem przymierzają się do swojego dziesiątego, wspólnego filmu – tym razem osadzonego w XIX wieku. Pozostaje im tylko „drobiazg” – zebranie budżetu.
Jessica Chastain stawia na twórczą wolność
Po tej samej stronie – kina artystycznego – opowiedziała się Jessica Chastain, w filmie „Dreams” Michela Franco w roli prowadzącej charytatywną działalność amerykańskiej bogaczki, która w Meksyku wdaje się w romans z młodym chłopakiem – uzdolnionym tancerzem. Ale wtedy właśnie wychodzą wszelkie różnice nie do pokonania: dystans społeczny, kulturowy, różnice w zamożności, a wreszcie problemy związane z nielegalną migracją, które dziś, w czasie prezydentury Donalda Trumpa, nabrały jeszcze większej mocy.
– Zawsze chciałam grać role niejednoznaczne, co było dość trudne w kinie amerykańskim, gdzie kobiety przez długi czas grały głównie drugoplanowe kochanki, kociaki, ewentualnie matki lub babki głównych bohaterów – mówi. – A filmy tak niskobudżetowe jak „Dreams” dają twórcom znacznie więcej wolności. Stać mnie już na to, by w nich występować.
No, ale tłumy pod Berlinale Palast zbierają się, gdy na czerwonym dywanie pojawia się Robert Pattinson, który przypomniał sobie o szale „Zmierzchu”, promując nowy film Bonga Jon Ho „Mickey 17”, gdzie drukarka myli się i wypluwa dwóch Mickeyów-Pattinsonów. Na dodatek obaj podbijają nowe planety i stawiają opór dyktatorowi w stylu Trumpa. Młodym berlińczykom do pełni szczęścia wystarczy jeden Robert Pattinson – ze stojącą sztywno grzywką, w długim czarnym, skórzanym płaszczu. Albo Chalamet cały na różowo.