Próbowali chyba wszystkich gatunków z wyjątkiem science fiction i westernu. Ale właśnie nadszedł czas tego najbardziej amerykańskiego z nich, który mimo ponadstuletniej tradycji od dawna jest w regresie.
Na przełomie lat 60. i 70. twórcy westernów sami podcięli mu korzenie, demitologizując konwencję i jego bohaterów. Od dawna filmy tego gatunku powstają, z nielicznymi wyjątkami, tylko na potrzeby telewizji. Coenowie postanowili przywrócić blask klasycznemu westernowi (choć nie odżegnali się od lekkiego pastiszu) oraz pokazać, że jeśli ma się pomysł i talent, to widzowie to docenią. I zwyciężyli.
„Prawdziwe męstwo” przyniosło największe zyski w ich karierze i dziesięć oscarowych nominacji. Podstawą filmu była powieść Charlesa Portisa (1968). Rok później zekranizował ją Henry Hathaway z Johnem Waynem, który za rolę szeryfa Cogburna dostał jedynego w karierze Oscara. Film braci Coenów nie jest remake’em, podstawą była przede wszystkim powieść.
Cogburn Jeffa Bridgesa bliski jest wizerunkowi Wayne’a (opaska na oku), jego sposobowi poruszania się i podawania tekstu. Ale „Prawdziwe męstwo” nie jest apoteozą krainy wolności, gdzie dobro zawsze zwycięża zło, a prawo góruje nad bezprawiem. Na Dzikim Zachodzie Portisa i Coenów prawo moralne i sprawiedliwość to pojęcia umowne, a wskazania Biblii traktowane są wybiórczo. Gdy ojciec 14-letniej Mattie (rewelacyjna Steinfeld) zostaje zastrzelony przez pracownika (Brolin), dziewczyna wynajmuje zapijaczonego, ale cieszącego się skutecznością szeryfa Cogburna (Bridges), by ten odnalazł zabójcę. Tropi go też nieco pajacowaty strażnik stanowy (Damon). Wspólny cel jednoczy na krótko całą trójkę.
Przewrotne dialogi i kilka komicznych scen nie rozpraszają mrocznej poetyki znanej z wczesnej twórczości Coenów. Nikt nikomu (i słusznie) nie ufa, trup ściele się gęsto, a surowe zimowe krajobrazy potęgują ponurość obrazu odartego z legendy i romantyzmu świata.