Business Class Hero

Starcie rewolucjonisty i kapitalisty w asyście socjaldemokratki. Oto „Batman. Mroczny Rycerz powstaje"

Publikacja: 05.08.2012 19:00

Business Class Hero

Foto: Warner Bros

Red

Nie będzie to standardowa recenzja, tylko spojler za spojlerem i za spojlerem spojler. Nie zamierzam wnikać, czy film w kolejnej odsłonie broni legendy „Mrocznego Rycerza" (bo nie broni), czy szkoda, że Christian Bale już go nie zagra (bo szkoda), a Nolan nie wyreżyseruje (bo... powiedzmy). Nie zamierzam, bo oto mamy w końcu bardzo politycznego Batmana, bohatera doby kryzysu, który dzielnie przywraca światu stabilność. Zadajmy sobie jednak pytanie, czy aby na pewno bohatera? Pozwólmy sobie na odwrócenie narracji i stańmy na chwilę po stronie Bane'a.

W starciu tytanów mamy z jednej strony „rewolucjonistę" Bane'a, siłacza o demonicznej inteligencji – z drugiej zaś mesjasza z plutokracji, nocnego mściciela w imię porządku i sprawiedliwości, Batmana. Bane (ang. zguba), wyrwany wprost z piekła najgorszego więzienia Trzeciego Świata, by powiedzieć na gruzach miasta: „People of Gotham, take control of your city", to przecież kolejna, kuriozalna odsłona figury trybuna ludowego, to robotnik, silny fizycznie, dziki i prymitywny, a zarazem diabolicznie sprytny. Zespolony z mechaniczną maską jest człowiekiem maszyną, robotem do zabijania i siania zniszczenia, zgodnie z podobną logiką jak dla Bartosza Węglarczyka Ukrainki to roboty do sprzątania.

Warto zwrócić uwagę na głos Bane'a, kompletnie niedopasowany do osiłka w masce, a bardziej do nobliwego profesora filozofii, wykładającego ex cathedra. Nie bójmy się tego określenia – pasujący bardziej do „kampusowego marksisty". To właśnie zdrajca swojej klasy – jak określa intelektualistów Walter Benjamin – musi stanąć na czele dzikiej czeredy, by lud miał swój głos, by wykluczeni przemówili, wściekli. Zresztą sam pseudonim wodza rewolty, kiedy kroczy w otoczeniu uzbrojonych ludzi ubrany w radziecki z ducha kożuch, zaczyna samoczynnie kojarzyć się z rewolucyjnym pseudo, w rodzaju Lenin czy Stalin. Do tego oddziały bojowców Bane'a są dość etnicznie różnorodne: Afrykanie, Latynosi, Arabowie, wschodni Europejczycy – czyli prawie pełna reprezentacja peryferii i półperyferii. Ich „mundury" to coś pomiędzy strojami mudżahedinów, anarchistów i armii Serbów Bośniackich. Są bezimienni, łatwi do zastąpienia. To tryby w machinie rewolucji.

Co innego policjanci – dzielni niczym polska kawaleria pędząca na czołgi. Scena ich starcia z armią Bane'a jest jak z „Braveheart", „Partioty" i „1920. Bitwy Warszawskiej". Pędzący na karabiny maszynowe, uzbrojeni w rewolwery stójkowi, siekani jak tatar pociskami, mimo strat dopadają wroga i powalają go w walce na pieści – godne Złotej Maliny za scenę batalistyczną. Zresztą film jest pełen scen o patosie godnym klipów Platformy Obywatelskiej, tylko z większym budżetem i operatorem profesjonalistą. Bane odpala ładunki na stadionie miejskim w momencie, gdy sympatyczny chłopczyk śpiewa hymn amerykański. Czy można być bardziej antyamerykańskim, niż atakując jednocześnie futbol, hymn i dziecko we fraku śpiewające w nagrodę za zwycięstwo w szkolnym konkursie?

Tymczasem nasz heros to dobry bogacz, chcący swoim majątkiem naprawić świat. Jak przecież każdy multimilioner. Nie pada pytanie, gdzie Bruce akumuluje czystą energię, aby płacić na sierocińce i szpitale, kto jest wyzyskiwaną podstawą tej piramidy, której szczyt zamieszkuje nasz sympatyczny multimiliarder. Niczym książę Rudolf z „Tajemnic Paryża" Eugeniusza Sue rozwiązuje kłopoty maluczkich, sypiąc groszem, budując lepszy świat za swoje pieniądze. I tak jak już Marks w „Świętej rodzinie" nie zazdrościł mieszkańcom Gerolsteinu, finansującym swoją ciężką pracą naprawczą pasję księcia, tak ja wolałbym nie zaglądać do fabryk Wayne Enterprise w Indonezji, kopalń w Botswanie czy szwalni w strefie Shenzhen. Ale co ja tam wiem, bo Wayne to przecież Jezus. Kiedy pobity przez Bane'a cierpi w legendarnym więzieniu bez wyjścia, to polepione krwią włosy i zarost nadają mu rysów Chrystusa z „Pasji", a kiedy w bliskowschodnich ciuszkach wydostaje się z kazamatów, to mamy już do czynienia z narracją „Ben Hur i inne biblijne ramoty lat 50.".

Z kolei Kobieta Kot, element w historii „wahadłowy", to jawna socjaldemokratka. Niby usta pełne frazesów o zabieraniu bogatym, jednak kradnie głównie dla siebie, a nie dla maluczkich. Zadomowiona już na scenie politycznej, oswojona, jest niezbędnym sojusznikiem superbohatera biznesmena-filantropa, który pozwoli uratować kapitalizm i Zachód przed rewolucją, chaosem oraz zgubą. Niby ciągnie ją nieco do ludzi Bane'a, ale przecież wszyscy wiemy, że to jedna z „naszych". Może korzeń proletariacki, ale już ze sznytem establishmentu, jest napięcie i iskrzenie, ale jednak łatwo przekraczalne. Ta miłość jednak ma niestety przyszłość.

Mamy więc do czynienia z bardzo prawicową wizją rewolucji, a że liberalizm i indywidualizm „dobrych" wzmocniony jest rysem mesjanistycznym (Batman jako Jezus), to zarazem jest to wizja bardzo amerykańska. Rewolta skierowana jest przeciwko bogatym i zarówno naga siła (atak terrorystyczny na Wall Street), jak i najnowsze technologie służą walce z kapitałem, korporacjami i siłą pieniądza. Occupy Wall Street czy akcje hakerów z Anonymous w krzywym zwierciadle to chyba oczywiste konotacje.

Kiedy rewolucja zwycięża, pomijając już tak delikatne sprawy jak terror i natychmiastowe odcięcie Gotham od świata, pozostaje jeszcze jedna kwestia. My, widzowie, wiemy coś więcej niż mieszkańcy miasta. Wiemy, że rewolucja to oszustwo, a bomba tyka i wybuchnie za pięć miesięcy. Wniosek jest prosty: rewolucja nie dość, że powtórzy drogę, jaką poszedł Związek Radziecki, to jeszcze tak samo się unicestwi, zmiatając z powierzchni Ziemi miejsce, gdzie odniosła zwycięstwo. Wyzyskiwani, tłamszeni i oburzeni, do których należy dziś jednak większość, są w filmie zrównani z przestępcami, uwalnianymi przez Bane'a od „ucisku" z superwięzienia Arkham. Kiedy idziemy z policjantami przez zniszczony domek, słyszymy ironiczne: „To był kiedyś czyjś dom, teraz to jest własność wszystkich". Wizja podważenia „świętego prawa własności" ciągle jest w stanach niezachwiana i dominująca.

Generalnie: zielona technologia okazuje się zwodniczym kamuflażem prywatnej vendetty, rewolucja zniszczy Gotham, instalując tam wcześniej system radziecki, a świat uratować mogą tylko indywidualne heroiczne decyzje bardzo bogatych bohaterów, którzy jak Jezus poświęcą się dla miasta, aby po prawicy Kobiety Kot pić w Italii latte. Ot, gruba parodia i wersja à rebours ruchu Ocuppy Wall Street. Cieszy jednak, że kolejny raz do głównego nurtu (po na przykład „Planecie Małp: Genezie") wchodzi film tak jawnie zakorzeniony w naszych aktualnych politycznych problemach i zajmujący się – co prawda w zawoalowany sposób – kapitalizmem oraz próbami jego obalenia. A że robi to dość nieudolnie i efekciarsko... Cóż zrobić, wiele jest takich filmów, a mało który mówi o kapitalizmie. Szkoda jednak, że to „Batman". I szkoda, że tak prawicowa to wizja.

Nie będzie to standardowa recenzja, tylko spojler za spojlerem i za spojlerem spojler. Nie zamierzam wnikać, czy film w kolejnej odsłonie broni legendy „Mrocznego Rycerza" (bo nie broni), czy szkoda, że Christian Bale już go nie zagra (bo szkoda), a Nolan nie wyreżyseruje (bo... powiedzmy). Nie zamierzam, bo oto mamy w końcu bardzo politycznego Batmana, bohatera doby kryzysu, który dzielnie przywraca światu stabilność. Zadajmy sobie jednak pytanie, czy aby na pewno bohatera? Pozwólmy sobie na odwrócenie narracji i stańmy na chwilę po stronie Bane'a.

Pozostało jeszcze 92% artykułu
Film
Gwiazda o polskich korzeniach na wyspie Bergmana i program Anji Rubik
Film
Arkadiusz Jakubik: Zagram Jacka Kuronia. To będzie opowieść o wielkiej miłości
Film
Leszek Kopeć nie żyje. Dyrektor Gdyńskiej Szkoły Filmowej miał 73 lata
Film
Powstaje nowy Bond. Znamy aktorów typowanych na agenta 007
Film
Mają być dwie nowe „Lalki”. Netflix miał pomysł przed TVP