"Rzeczpospolita": Dlaczego zdecydował się pan zekranizować „Makbeta" po setkach wystawień, po kilku głośnych filmach, m.in. Romana Polańskiego?
Justin Kurzel: „Makbet" idzie za mną przez całe życie. Kiedy czytałem go w szkole, niewiele z niego zrozumiałem. Potem, mając 18 lat, zacząłem pracować w teatrze i była to jedna z pierwszych sztuk, do których projektowałem scenografię. A wreszcie wniosła mi ten dramat Szekspira w posagu żona. Essie jest aktorką. Niedługo po naszym ślubie dostała propozycję zagrania Lady Makbet. Później oczywiście widziałem różnych „Makbetów". A gdy sam dostałem propozycję zekranizowania tej tragedii, podjąłem to wyzwanie, bo nie ma dzisiaj ważniejszego tematu niż przemoc.
W swoim pierwszym filmie „Snowtown" też opowiadał pan o przemocy, tyle że nie chodziło o wielkie ambicje, lecz o gwałt, jakiego dopuszcza się zwyczajny człowiek.
To była historia 17-letniego zabójcy. Zastanawiałem się, w jakim momencie rodzi się w nas zło. Dlaczego tak łatwo mu ulegamy? Dzisiejszy świat nie zapewnia nam poczucia bezpieczeństwa, przeżywamy lęki, nasza hierarchia wartości nierzadko się chwieje. Dlatego stajemy się bardziej podatni na zło, na przekraczanie granic, na uciekanie od rzeczywistości w szaleństwo. Pomyślałem, że takie mechanizmy działały zawsze. Granice zła może przekroczyć tak samo 17-latek z przedmieścia dzisiejszej Adelajdy jak wódz dowodzący oddziałami króla Duncana w średniowiecznej Szkocji.
Porównywanie wielkiego szekspirowskiego dramatu o żądzy władzy z opowieścią o młodym Australijczyku wciągniętym przez przyjaciela matki w zbrodniczy proceder wydaje się naciągane.
Dla mnie nie. Natura ludzka się nie zmienia. Gdy spojrzymy z perspektywy jednostki, przekraczanie granic jest zawsze tak samo niebezpieczne. Jeśli zachowało się w sobie choćby resztkę człowieczeństwa, to niezależnie od motywów trzeba za nie zapłacić wysoką cenę.