Najpierw upadły największe banki, potem ludzie wyszli na ulice, wreszcie upadł rząd. Islandia prosi Europę o pożyczki, a jej nowa lewicowa premier zapowiada szybkie wejście do Unii Europejskiej, chociaż przeciw rozszerzaniu teraz UE opowiedział się wczoraj szef Parlamentu Europejskiego Hans-Gert Poettering.
Islandczycy nie mają problemu ze wskazaniem winnych. – Kto przetracił nasze oszczędności? Bogaci. A kto jest bogaty? Politycy i biznesmeni. Musimy ich rozliczyć. Jeśli wyjdziemy z tej sytuacji, to o własnych siłach, a nie dzięki rządowi i bankowcom – mówi 35-letni Biarni, właściciel sklepiku z upominkami na głównej ulicy handlowej Rejkiawiku.
Trudno mu się dziwić. Islandzki dobrobyt rozwiał się w ciągu kilku miesięcy, kiedy trzy największe banki ogłosiły upadłość. Wszystkie inwestowały w ryzykowne amerykańskie papiery dłużne. Długi największego z nich, Kaupthingu, przekroczyły wartość islandzkiego PKB, sięgając 26 mld dolarów.
Nigdy wcześniej Islandczycy nie walczyli tak zacięcie o swoje. Były dni, gdy na ulicach manifestowało ponad 10 tys. osób. Pod presją demonstrantów upadł prawicowy rząd i usunięto zarząd banku centralnego. – Wikingowie się obudzili ze snu, w którym tkwili przez ostatnie dziesięć lat, ciesząc się jak małe dzieci z dobrobytu. Teraz przestali wierzyć w obietnice – mówi „Rz” Hordur Torfason, przywódca obywatelskiego ruchu Głos Ludu, który organizuje demonstracje przed parlamentem.
Jego zdaniem samobójstwa w Islandii mnożą się podobnie jak rozwody. – Ten kryzys zniszczył strukturę społeczeństwa. Rodziny się rozpadają, młodzi emigrują. Dlatego nie przestaniemy protestować. Nie damy się znów oszukać – podkreśla.