Stanowisko zaprezentowane podczas ubiegłotygodniowej wizyty wicekanclerza Niemiec Sigmara Gabriela, że decyzja o budowie drugiej nitki podbałtyckiego gazociągu powinna zostać podjęta w Berlinie, a nie w Brukseli, godzi w europejską solidarność. Jeśli rzeczywiście twierdzi on, że to sprawa prywatnych firm, to dlaczego jedzie do Moskwy i rozmawia w sprawie przyspieszenia realizacji projektu?
Wicekanclerz nie ma żadnej legitymacji do posługiwania się stwierdzeniem, że Nord Stream 2 to projekt, który „leży w naszych interesach". Realizacja inwestycji prowadzić będzie do głębokiej dyskryminacji wielu państw członkowskich UE oraz Ukrainy.
Projekt wyeliminuje naszego wschodniego sąsiada jako kraj tranzytowy, a także znacznie osłabi pozycję Polski. Dlatego tym bardziej powinno zależeć nam, aby decyzje podejmowane były w Brukseli, a postawy i wypowiedzi wicekanclerza Niemiec powinny zostać publicznie napiętnowane przez instytucje unijne.
Konsekwencje Nord Stream 2
Dla Rosjan gaz jest elementem politycznego wpływu na Unię Europejską. Dlatego tak zabiegają o skuteczną realizację swojej polityki dalszego uzależniania Europy od dostaw ze Wschodu. Nord Stream to element szerszej strategii geopolitycznej. Większa podaż z tego gazociągu w sposób oczywisty będzie wypierać import z Morza Norweskiego i Morza Barentsa, produkcję własną gazu niekonwencjonalnego w Wielkiej Brytanii czy też import LNG ze Stanów Zjednoczonych. Taka sytuacja grozi sztucznym kreowaniem cen gazu i zachwianiem płynności na rynkach w Niemczech (Gaspool) oraz Holandii (TTF). Da dowolność kształtowania przyszłej ceny gazu przez monopolistę.
Początkowo się zapewne okaże, że cena gazu będzie najbardziej konkurencyjna – nadpodaż wpłynie na jej obniżenie, zwłaszcza że ciężki przemysł w Europie nie rozwija się tak szybko, aby skonsumować dodatkowe miliardy metrów sześciennych gazu. Ale długoterminowo monopol uzależni nas od jakichkolwiek przyszłych kryzysów w tym kraju, które spowodują windowanie cen surowca – zawsze w sytuacji przesileń zimowych.