Powiedział pan, że projekcja NBP, wedle której wzrost PKB Polski w tym roku wyniesie 4,4 proc., a w 2023 r. 3 proc., jest pod tym względem zbyt optymistyczna. Dlaczego? Część ekonomistów uważa, że do Polski trafi spora część inwestycji, która odpłynie z Rosji. A zwiększona imigracja oznacza na krótką metę skok popytu, a na dłuższą metę może złagodzić napięcia na polskim rynku pracy.
Wojna w Ukrainie w najbliższej przyszłości to dla nas głównie problemy, a im dalej wybiegamy w przyszłość, tym więcej niepewności, w tym jeżeli chodzi o ewentualne pozytywne dla nas skutki uboczne. Mogę sobie takie skutki wyobrazić, ale jest daleko niejasne, czy one faktycznie wystąpią. To zależy od wielu czynników. Z Rosji inwestycje będą odpływały, ale czy trafią do Polski? W pierwszym odruchu kapitał uciekał z Polski, o czym już mówiliśmy. W ostatnich latach polityka gospodarcza w Polsce nie była szczególnie zachęcająca dla inwestorów, a poziom inwestycji do PKB notował historyczne minima. Do tego czeka nas dołek w napływie funduszy z UE. Tego dołka nie zasypią środki z Funduszu Odbudowy, nawet jeśli do nas faktycznie w końcu trafią. W efekcie wzrost inwestycji będzie słaby w tym i w przyszłym roku, a może nawet jeszcze w 2024 r. Jeśli zaś chodzi o rynek pracy, nie bardzo rozumiem, jak 0,5 mln dzieci i 1 mln ich matek może go uzdrowić. Zanim ci uchodźcy rozwiążą nasze strukturalne problemy, najpierw stworzą nowe w systemie edukacji, służbie zdrowia, w rozwiązywaniu których Polska nie jest mistrzem świata. Wielu z nich będzie zresztą prawdopodobnie chciało wrócić do Ukrainy tak szybko, jak to będzie możliwe. Myślę, że zbyt optymistycznie patrzymy na uchodźców jako dodatkową podaż pracy. To jest wymuszono imigracja, nie imigracja ekonomiczna.
Wróćmy jeszcze do polityki pieniężnej i inflacji. Podwyżki stóp procentowych nie zahamują wzrostu cen surowców energetycznych i rolnych, który jest dziś kołem zamachowym inflacji. Mogą pomóc o tyle, o ile umocnią złotego, ale ten kursowy mechanizm jest zablokowany z powodu wojny w Ukrainie. Co więc RPP próbuje osiągnąć?
Nie jest prawdą, że tak wysoka inflacja to wyłącznie efekt wzrostu cen surowców. Mamy istotny krajowy komponent inflacji i z nim właśnie należy walczyć. Z tej perspektywy patrząc, podwyżki stóp w Polsce rozpoczęły się moim zdaniem za późno. A im później się zacieśnianie polityki pieniężnej zaczęło, tym musi ono być silniejsze. Tym bardziej, że będziemy mieli dodatkowo ekspansywną politykę fiskalną. Wskutek wojny w Ukrainie ta polityka zostanie wyraźnie rozluźniona w stosunku do 2021 r., tzn. deficyt sektora finansów publicznych w relacji do PKB wzrośnie. Już przed wojną Polski Ład oraz Tarcza Antyinflacyjna zwiększały deficyt finansów publicznych. A teraz jeszcze rząd będzie ponosił wydatki na pomoc dla uchodźców i zwiększy nakłady na zbrojenia. To będzie podbijało tę inflację pochodzenia krajowego, a RPP będzie musiała brać na siebie większy ciężar walki z tym zjawiskiem niż byłoby, gdyby polityka fiskalna była zacieśniana.
Prezes NBP Adam Glapiński zapowiedział, że RPP będzie dążyła do sprowadzenia inflacji do celu NBP w 2024 r. To jest realne?
Tak, ale nie będzie to zależało wyłącznie od decyzji RPP. Jak powiedziałem, inflacja ma istotny komponent krajowy, na który RPP ma wpływ, ale ceny surowców są poza naszą kontrolą, a odgrywają ważną rolę. Prędzej czy później notowania surowców przestaną jednak zwiększać inflację, a może nawet zaczną ją obniżać. To oraz oczekiwane spowolnienie wzrostu aktywności gospodarczej w Polsce może sprawić, że w 2024 r. inflacja będzie niższa niż wynika z projekcji DAiBE (średnio 4,3 proc. – red.). Wiele będzie też zależało od rządu i jego Tarczy Antyinflacyjnej. To, jak długo ją utrzyma, zdeterminuje moment, w którym pojawią się efekty niskiej bazy odniesienia związane z przywróceniem podatków do poprzedniego poziomu. Przykładowo, jeśli Tarcza będzie obowiązywała do końca br. (a nie do końca lipca, jak wstępnie planował rząd – red.), to inflacja w 2022 r. będzie dzięki temu niższa o około 1,5 pkt proc., ale z kolei będzie o tyle wyższa w 2023 r.