Dziś szacuje się, że ponad 30 tys. dzieci w Polsce nie zostaje zaszczepionych, choć jest taki obowiązek. Państwo stara się walczyć z tą niesubordynacją, ale problem powraca. Egzekwowanie prawa grzęźnie w administracyjnych procedurach, które dają możliwość prawnych uników lub przynajmniej grania na zwłokę.
Ruch antyszczepionkowy to trochę moda, trochę pseudoideologia, która w dzisiejszym świecie trafia na podatny grunt. Nieszczepienie dzieci stało się tak samo trendy jak bycie eko czy dieta wegańska, z tą jednak różnicą, że może być groźne nie tylko dla samych dzieci, lecz i dla całej populacji.
Narodowy program szczepień i jego kalendarz nie został ułożony przez szarlatanów, ale ekspertów chcących zapewnić bezpieczeństwo zdrowotne nas wszystkich. Idea szczepień tak naprawdę opiera się na umowie społecznej. Nie chodzi w niej o czubek nosa rozhisteryzowanej matki, która bezrefleksyjnie przyjęła argumenty sąsiadek i antyszczepionkowych szarlatanów. Dzieci szczepimy przecież nie tylko dla nich samych, ale także dla innych, dla całej populacji. W ten sposób bowiem wytwarzamy wspólną zbiorową odporność na niebezpieczne choroby, niwelując ryzyko wybuchu groźnej epidemii. Tymczasem przez walkę tzw. antyszczepionkowców z fikcyjnymi zagrożeniami bardzo realnie zaczynają wracać zakaźne choroby, które były już opanowane.
Nie ma żadnych badań naukowych potwierdzających szkodliwość szczepień. Są natomiast takie, które pokazują, że nie wywołują one żadnych trwałych skutków ubocznych. Mimo to kolejni wyznawcy modnej ideologii rozpowszechniają różne mity. Ciągle żywy jest np. ten, że szczepionki przeciwko odrze, śwince i różyczce wywołują autyzm.
Podobnie żywy jest mit, że szczepienia przeciwko grypie powodują chorobę Alzheimera.