Strasznie brakuje tego optymizmu cywilizacyjnego, który wręcz się wylewał z kart „Końca historii", jego najsłynniejszego eseju. Cóż, wtedy, w 1989 roku, nie tylko można, ale wręcz trzeba było tak myśleć. Wokół działy się rzeczy cudowne i niemożliwe. Padał mur, imperium było na kolanach, Polsce Mazowieckiego i Balcerowicza nie dawano większych szans, a mimo to pędziła do przodu. Wydawało się, że ostatni z ideologicznych eksperymentów, jakim był sowiecki komunizm, dogorywał na naszych oczach. W istocie można było zakładać, że nieskrępowana ludzka potrzeba wolności, godności i szczęścia może już do końca dziejów realizować się w systemie liberalnej demokracji. Do takich konkluzji skłaniał ów historyczny moment, owych kilkaset dni, które nazwano w historii annus mirabilis – rok cudowny.
Szybko minął. Oczywiście został po nim jeszcze na lata entuzjazm, ale resztki wiary w cuda powoli wygasały. 11 września 2001 był szokiem. Wskazał, że jest ktoś, kto w imię zupełnie innych wartości czai się na nasz sukces i nasze powodzenie. Czy to tylko pełen złej wiary zamachowiec? Czy może jakiś wirus, który zaszczepiony w utopijnej wizji Fukuyamy zaczyna drążyć system od środka i będzie to robił konsekwentnie aż do jego zniszczenia? Minęły kolejne lata. Wirus spowodował, że spora część naszego świata zamieniła się w chory organizm przytłoczony ciężarem złośliwej narośli.
Kiedy w przeddzień kolejnych polskich świąt myślę o minionym roku, trudno jest mi się oderwać od ogromu konfliktów, jakie po sobie pozostawił. Trudno zapomnieć, że na zrewoltowanym Bliskim Wschodzie toczy się najkrwawsza z wojen religijnych, jakich doświadczył świat od z górą trzystu lat. To na szczęście jeszcze nie światowa konfrontacja bloków politycznych, jaką była pierwsza wojna światowa, czy dwóch obozów ideologicznych, jaką była druga. To też nie ludobójstwo na tle etnicznym, jak tamto na Bałkanach, w Sri Lance czy Rwandzie. Ale czy wojna religijna jest lepsza? Bezpieczniejsza? W żadnej mierze, bo zazwyczaj stawia naprzeciw siebie ludzi tej samej rasy, tego samego języka i każe im zabijać w imię Boga, a w imię Boga zabija się bez litości.
Kilka dni temu wstrząsnął mną film z egzekucji dokonanej przez wojowników Państwa Islamskiego na kilku bezbronnych Irakijczykach. Uzbrojony patrol zatrzymał ciężarówkę. Kierowcę i dwóch pasażerów wyciągnięto na zewnątrz. Sprawdzono dokumenty. Kiedy się okazało, że są szyitami, odprowadzono ich na pobocze i zastrzelono z zimną krwią. Jeden z dumnych bojowników Kalifatu filmował całą scenę telefonem komórkowym. Niedługo później świat dowiedział się, że zgodnie z oficjalnymi zarządzeniami władz ISIS kobietami można legalnie handlować, bić je i gwałcić. Zazwyczaj są już sierotami po wymordowanych wcześniej mężczyznach. Pod koniec roku talibowie dokonali rzezi na dzieciach w pakistańskim Peszawarze. Porwania i gwałty w imię Allaha wciąż są na porządku dziennym w północnej Nigerii, gdzie rządzi Boko Haram, i w tej części Somalii, którą kontrolują członkowie Al-Szebab.
Co na to Fukuyama? Czy dostrzega w tym jakąś tendencję? Jakiś proces? Jaka jest jego interpretacja tych zdarzeń, które jak wzburzona rzeka podmywają brzegi naszej cywilizacji? Nie znajduję w wywiadzie w „Wyborczej" jakichś głębszych wyjaśnień. Jedynego zagrożenia dla bezpieczeństwa świata stabilnych demokracji Fukuyama zdaje się doszukiwać w mocarstwowych ambicjach Rosji i Chin. O konfrontacji na Bliskim Wschodzie w wywiadzie nie ma ani słowa. Nieudolność dziennikarza? A może realny problem interpretacyjny autora „Końca historii", który zwyczajnie nie wie, co powiedzieć i jak wkomponować konfrontację religijną w wykreowaną przez siebie wizję historii?