Wbrew intencjom jej liderów opozycja ukształtowała się w trzy optymalne dla siebie bloki. Zapewniają one możliwość pójścia po każdego antypisowskiego wyborcę (od prawa do lewa) i czynią zdobycie przez partię Jarosława Kaczyńskiego większości bezwzględnej mniej prawdopodobnym. O ile start w ramach zjednoczonej listy opozycji niemal gwarantował PiS przejęcie ponad 231 mandatów, o tyle obecnie stoi to pod sporym znakiem zapytania.
Od 27 maja, czyli w dzień po elekcji europejskiej, powtarzałem, że pokonanie formacji obecnie rządzącej jest niemożliwe; natomiast prawdopodobne, choć trudne, jest takie pójście skrzydłami, by uniemożliwić jej zdobycie większości. Na początku to myślenie było odrzucane – zarówno przez liderów opozycji, jak i komentatorów. Jakby nie mieli oni do dyspozycji wyników elekcji do PE. Okazało się, że logika zdarzeń i tylko po części kalkulacje liderów ukształtowały opozycję w optymalny dla niej model. Najpierw decyzja Władysława Kosiniaka-Kamysza o samodzielnym starcie PSL, a potem – w reakcji na to – wypchnięcie przez Grzegorza Schetynę SLD z Koalicji Obywatelskiej, rozstrzygnęły, że obecnie opozycja jest najlepiej przygotowana do zebrania jak największej liczby głosów „antypisu".
Dzięki tej „trójpolówce" każda z koalicji może zabiegać o innego wyborcę – lewica może zorganizować powtórny Marsz Równości w Białymstoku, podczas gdy PSL nie tylko nie musi tam być obecne, ale nawet w tym samym czasie może wziąć udział w jakimś marszu życia. W ten sposób, nie wchodząc sobie w szkodę, partie opozycyjne są zdolne do osaczania i okrążania PiS. W konsekwencji – do zainteresowania sobą każdego antyrządowego wyborcę.
By odnieść sukces, czyli uniemożliwić zdobycie przez PiS ponad 231 mandatów, musi być spełniony jeszcze jeden warunek – przekroczenie przez trzy bloki progów wyborczych. O ile nie jest to problem dla KO, o tyle dla lewicy i – szczególnie – dla PSL 8 proc. jest sporym wyzwaniem. Jeśli wszystkim się to uda, bardzo możliwe jest pozbawienie Jarosława Kaczyńskiego większości bezwzględnej, ale jeśli dwóm mniejszym komitetom ta sztuka się nie powiedzie, wówczas PiS zdobędzie nie tylko ponad 231 mandatów, ale nawet możliwe będzie sięgnięcie przez nie po większość konstytucyjną. No cóż, kto nie ryzykuje, nie pije szampana.
Metoda D'Hondta (notabene – nie system, ale właśnie metoda) premiuje zwycięzcę, ale dzieje się tak w sytuacji dużego odsetka tzw. zmarnowanych głosów. One dowartościowują „pierwszego na mecie". W ostatnich wyborach parlamentarnych w 2015 roku PiS otrzymało tylko 37,5 proc. głosów, co przełożyło się na aż 51 proc. mandatów. Ale tylko dlatego, że prawie 17 proc. głosów padło na partie i koalicje, które nie przekroczyły progów. Wystarczy popatrzeć na elekcję 2007 roku, kiedy to PO otrzymała rekordowe 41,5 proc. głosów, które jednak przełożyły się tylko na 45,5 proc. mandatów. Stało się tak dlatego, że wówczas „zmarnowanych" zostało niecałe 4 proc. głosów.