Rządem Beaty Szydło, podobnie jak jeszcze niedawno rządem Donalda Tuska, sterują sondaże" – napisał przed miesiącem Bogusław Chrabota. W tle znajduje się sprawa odrzucenia przez rząd papieskiej inicjatywy korytarzy humanitarnych dla ofiar wojny syryjskiej, a także słaba reakcja Kościoła na ten krok rządzących. Autor uznał to za żerowanie na narodowej ksenofobii. Prawdą jest, że większość Polaków jest przeciwna przyjmowaniu uchodźców. Czy jednak redaktor naczelny „Rzeczypospolitej" nie upraszcza całej sprawy i nie usprawiedliwia, wbrew swoim intencjom, rządu i w ogóle polskiej klasy politycznej?
Zarzucić politykowi w demokratycznym państwie, że kieruje się opiniami obywateli, jest stwierdzeniem nad wyraz ryzykownym. Który polityk nie bierze pod uwagę sondaży? I czy, co ważniejsze, rzetelne badania opinii publicznej nie stanowią jednej z istotnych form współczesnej demokracji, zastępując do pewnego stopnia głosowania bezpośrednie? Dobrym przykładem są Niemcy, gdzie po doświadczeniach z Trzecią Rzeszą nie przewiduje się referendów na poziomie centralnym, niemniej „Barometr polityczny" drugiego programu publicznej telewizji od 40 lat dostarcza co miesiąc danych na temat aktualnych i długofalowych trendów niemieckiego postrzegania świata. Każdy polityk, nawet niespieszna pod tym względem Angela Merkel, liczy się z tymi opiniami.
Czy w Polsce, gdzie obie partie dominujące w życiu politycznym boją się referendów jak diabeł święconej wody, sondaże nie powinny odgrywać do pewnego stopnia podobnej roli? Czy jeszcze większe lekceważenie opinii publicznej byłoby właściwszą odpowiedzią? Czy nie na tym polega kryzys współczesnej demokracji, zdominowanej przez technokratów, a nierzadko udzielających się żywo w mediach besserwisserów? Badania pokazują, że w dziedzinie polityki i ekonomii ignorowanie opinii dużych grup ludzkich, a więc i narodów, kończy się zazwyczaj źle, ponieważ na dłuższą metę działają one bardziej racjonalnie niż eksperci, których prognozy są niewiele więcej warte niż innych ludzi zainteresowanych światem. Zaczęto mówić w tym kontekście o zbiorowej „mądrości tłumu", co stanowi pewną nowość w epoce powszechnego strachu przed masami.
Biskupi i ich owczarnia
Kościół nie musi wsłuchiwać się w sądy wiernych z taką intensywnością jak demokratycznie wybierani politycy. Zawsze w zanadrzu pozostają mu ewangelie z wezwaniem do miłości, pomocy i pojednania. Jeśli jednak pragnie zachować skuteczność, nie może uciekać przed opinią wiernych. Za przykład może posłużyć berlińskie kazanie bp. Juliusa Döpfnera z 1960 r. na temat niemieckich win wobec Polaków i konieczności zrzeczenia się w ramach pokuty ziem utraconych na wschodzie. Robert Żurek nazwał je „kazaniem, które przyszło za wcześnie". Zaskoczony oburzeniem wiernych metropolita wycofał się z inicjatywy, przedkładając nad nią mozolną pracę nad postawami Niemców wobec Polaków. Do wszystkiego trzeba dojrzeć, pisał Döpfner w poufnym liście do kard. Wyszyńskiego, a biskupi muszą uważać, aby nie oddalić się zbytnio od owczarni.
Inny przykład odważnej inicjatywy pojednania, która padła na nieprzygotowany grunt, stanowi orędzie Wołyńskiej Rady Kościołów w 70. rocznicę rzezi na Wołyniu. Stosunki między Polakami a Ukraińcami są dzisiaj gorsze niż przed czterema laty, wręcz niebezpiecznie złe, głównie dlatego, że po obu stronach zabrakło pracy organicznej, której jeden list nie jest w stanie zastąpić. Orędzie może być zatem tylko punktem wyjścia, jak list biskupów polskich do niemieckich z 1965 r., w którym padło słynne zdanie „przebaczamy i prosimy o przebaczenie". Z perspektywy dziesięcioleci wszyscy podkreślają jego sukces.