Jako prezydent Trump wielokrotnie dawał wyraz niechęci do instytucji i reguł demokratycznych. Od początku zaangażowania politycznego, zamiast odwoływać się do najlepszych amerykańskich ideałów – demokracji, rządów prawa, równości szans i sprawiedliwości – podsycał wśród swoich zwolenników plemienne odruchy nienawiści i pogardy dla przeciwników politycznych.
W 2011 r. zaczął budować swoją pozycję na kwestionowaniu legalności wyboru Baracka Obamy na prezydenta USA. Dziesięć lat później historia zatoczyła koło. Trump, już jako prezydent, znów kwestionuje legalność wyborów. Najpierw tuż przed dogrywką wyborczą w Georgii w pierwszych dniach stycznia była próba przekonania sekretarza stanu Georgii, aby sfałszował wyniki wyborów, następnie zaś presja na wiceprezydenta Mike'a Pence'a, aby unieważnił głosy elektorskie oddane na Joe Bidena. Ukoronowaniem tych działań było wezwanie swoich zwolenników, aby ruszyli na budynek Kongresu i siłowo wymogli odwrócenie wyniku wyborów. Miliony ludzi na całym świecie ze zdumienia przecierało oczy, oglądając obrazy puczu zarezerwowane dotychczas dla mocno niestabilnych demokracji.
Przez ponad 200 lat – od końca XVIII w. – jednym z filarów amerykańskiej demokracji było pokojowe przekazywanie władzy. Prezydent Waszyngton i jego następcy nie chcieli być jak europejscy monarchowie; przyświecała im idea republiki, w której to naród będzie suwerenem, a osoba okresowo wybierana na najwyższe stanowisko jego sługą. Sługą, który po skończonej kadencji przekaże władzę następcy. Kadencyjność miała chronić młodą republikę przed znanymi z Europy długotrwałymi walkami o władzę, a zasada pokojowego przekazania władzy miała stanowić ucieleśnienie liberalnego przekonania Ojców Założycieli o tym, że człowiek potrafi się doskonalić i powściągać żądzę władzy. Zasada ta przetrwała zawirowania na scenie politycznej w pierwszej połowie XIX w., wojnę domową, a następnie ponad 150 lat naznaczonych nie tylko rozwojem i niepohamowaną wiarą w wyjątkowość Ameryki, ale i rozlicznymi kryzysami i wojnami.
Przez ten czas Ameryka rozrosła się do tak potężnych rozmiarów, że swoje ideały demokracji, równości i praworządności mogła aktywnie propagować niemal na całym świecie. Przez dziesiątki lat odgrywała rolę latarni, do której światła garnęli się przybysze z całego świata. Ameryka nie bez racji długo wierzyła, że jest tym słynnym „miastem na wzgórzu", którego blask przyciąga i sprawia, że inne państwa chcą się w nim ogrzać. W czasach zimnej wojny amerykańskie przesłanie o wadze demokracji i praw człowieka przebijało się przez komunistyczną skorupę ideologiczną i docierało do ludzi, którzy następnie pomogli doprowadzić do przemian w bloku radzieckim. Po upadku Związku Radzieckiego wiele państw chciało zakosztować życia zgodnego z wyobrażonymi amerykańskimi ideałami. Świat miał zmierzać w jednym, liberalnym i demokratycznym kierunku.
W kolejnych latach zaczęły się jednak pojawiać poważne rysy na wizerunku Ameryki. Systemowe nierówności, kryzysy finansowe czy kolejne bezprawne wojny przyczyniły się do rosnącej niechęci wobec globalnej obecności amerykańskiej. Jednak nawet i w tych warunkach tzw. miękka siła Stanów oraz majestat i stateczność ich instytucji demokratycznych podtrzymywały u wielu mieszkańców Azji, Afryki i Europy przekonanie o wyjątkowości Ameryki i dobroczynnym wpływie jej demokracji. Nawet dojście do władzy Trumpa, a następnie jego ekscesy w wielu miejscach na świecie odczytywano jako przejściową, czteroletnią anomalię.