Wynik amerykańskich wyborów wywołał entuzjazm w najważniejszych państwach Europy Zachodniej. Ale zanim nowy prezydent wprowadził się do Białego Domu, wyszło na jaw, że wynikał on bardziej z porażki Donalda Trumpa, który lubował się w atakach na sojuszników, głównie na Niemcy, niż ze zwycięstwa Joe Bidena. Że chodziło o nieakceptowany styl, poglądy i działania przywódcy, a nie o to, że jego porażka pozwoli wreszcie na zademonstrowanie jedności interesów całego Zachodu.
Dowodem są pośpieszne działania głównych europejskich graczy przed inauguracją 46. prezydenta w sprawach, które dzieliły stary Zachód na ten za Atlantykiem i ten na naszym kontynencie. Dzieliły za Trumpa i będą dzielić dalej.
To kluczowe dziedziny dla Polski, związane z bezpieczeństwem, z Rosją, z budową Nord Stream 2, a także Chinami. Jeżeli Niemcy, a wraz z nimi Francja nie byłyby tak zdeterminowane do robienia interesów z Kremlem, można by postawić pytanie, czy po trzech dekadach nie czas się pożegnać ze skrajną proamerykańskością? Zwłaszcza że Ameryka się ostatnio bardzo zmieniła, nie wiadomo, czy Trumpowe biznesowe podejście do bezpieczeństwa sojuszników kiedyś nie zmartwychwstanie.
To pytanie, szczęśliwie, można jednak odłożyć na później. Ameryka Bidena to dla Polski i państw regionu najlepsza polisa.
Nic nie wskazuje na to, by nowa administracja w Waszyngtonie chciała nam odebrać poczucie bezpieczeństwa. Zmniejszać obecność militarną w regionie albo – to już kwestia nie bezpieczeństwa, ale też ważna dla samopoczucia – przywrócić wizy dla Polaków, które zniósł Trump. Na dodatek, co ważne dla Polski i sąsiadów, zapowiada się, że ekipa Bidena nie będzie obojętna na los Ukrainy i Białorusi, jak Trump i czołowi przywódcy europejscy. Wie, jakie są oczekiwania i lęki państw regionu od Estonii po Rumunię. I niewielkim kosztem może utrzymać ich proamerykańskość, co przyda się w najważniejszym starciu – z Chinami.