– Kiedy zobaczyłem posłów PiS idących masowo na posiedzenie, pomyślałem, że już po nas. Jednak ostatecznie przykryliśmy ich czapkami – mówi anonimowo jeden z posłów KO, członek Polsko-Izraelskiej Grupy Parlamentarnej. Pod koniec stycznia opozycja odbiła tę jedną z najważniejszych grup bilateralnych z rąk PiS.
By zrozumieć tło obecnej rozgrywki, trzeba się cofnąć do ubiegłej kadencji. Grupa polsko-izraelska, jedno z kilkudziesięciu podobnych gremiów w parlamencie, liczyła wówczas 64 członków, a jej przewodniczącym był poseł PO Michał Szczerba.
Do rewolucji doszło w 2018 r., po przyjęciu nowelizacji ustawy o IPN, przewidującej karę więzienia za przypisywanie Polakom odpowiedzialności za zbrodnie popełnione przez nazistowskie Niemcy. Izrael uznał ustawę za niebezpieczną i wybuchł największy od lat kryzys w relacjach Polski z tym krajem. Wtedy PiS uznało, że warto mieć swojego przewodniczącego grupy bilateralnej w Sejmie.
Zastosowano prostą sztuczkę, polegającą na napompowaniu grupy. Doszło do tego 27 lutego 2018 r., gdy do składu dopisało się około 100 polityków PiS. Mając liczebną przewagę, wybrali własnego przewodniczącego, późniejszego ministra rolnictwa Jana Krzysztofa Ardanowskiego.
Tym razem Ardanowski znów był kandydatem na przewodniczącego grupy, ale Koalicja Obywatelska postanowiła pokonać PiS jego własną bronią. – Był SMS z klubu z zachętą, by pójść na grupę – mówi jeden z polityków KO.