– Wykorzystując stan pandemii, PiS podjął atak wymierzony w pracowników Kancelarii Sejmu – mówi jeden z urzędników, prosząc o zachowanie anonimowości. Jego zdaniem z dala od kamer toczy się bój o polityczny kształt kancelarii. A orężem w tej walce mają być tzw. dodatki sejmowe, wypłacane pracownikom.
Ich historia sięga okresu sprzed wejścia do UE. Z powodu dużej liczby uchwalanych ustaw, mających dostosować polskie prawo do unijnego, posiedzenia przeciągały się do późnych godzin nocnych, co powodowało powstawanie u pracowników nadgodzin.
W pewnym momencie zdecydowano o wypłacaniu im ekwiwalentu w wysokości 25 proc. wynagrodzenia. Dotyczyło to pracowników tzw. biur frontowych, niezbędnych do przeprowadzenia obrad, np. Sekretariatu Posiedzeń Sejmu, Biura Komisji Sejmowych czy Biura Legislacyjnego. Pozostałe biura miały dodatek w wysokości 10 proc., jednak za rządów SLD kwoty ujednolicono do wysokości 25 proc.
O tym, jaki kto konkretnie dostanie dodatek w danym miesiącu, przez lata decydowali dyrektorzy biur. To zmieniło się na początku pandemii. Jak? W tej sprawie jest więcej pytań niż odpowiedzi.
Centrum Informacyjne Sejmu twierdzi, że żadna zmiana nie zaszła. „Zasady przyznawania składników wynagrodzenia są uregulowane w obowiązujących przepisach płacowych podpisanych w 2000 roku, przez ówczesnego szefa Kancelarii Sejmu pana Macieja Granieckiego i zatwierdzonych przez marszałka Sejmu pana Macieja Płażyńskiego” – informuje. Dodaje, że „zasady przyznawania są od kilkunastu lat niezmienne”, a o dodatku sejmowym, tak jak dotąd, decydują dyrektorzy biur.