Mam wrażenie, że jest dużo lepiej, acz na pewno oboje jesteśmy trochę rozpuszczeni życiem w dużych miastach. Bo jest, niestety, gigantyczna różnica między środowiskiem wielkomiejskim – np. w Sanktuarium Jana Pawła II w Krakowie odbywają się regularne modlitwy za ofiary – a prowincją, gdzie mentalność księży jest wciąż daleka od ideału. Za 30 lat będziemy mogli się obrócić w pustym kościele i podrapać po głowie, pytając: „A co tu się stało, że nie ma ani wiernych, ani młodych księży?" – tę przestrogę usłyszałam zresztą od George'a Weigela, amerykańskiego biografa Jana Pawła II. I to, jak podejdziemy do dzisiejszych wyzwań, przesądzi, czy za 30 lat staniemy w tym pustym kościele, czy jednak zmienimy naszą mentalność, dostrzeżemy ból ofiar i choćby spróbujemy go zrozumieć – to pierwszy krok, by walczyć z kryzysem Kościoła. Czasu mamy bardzo mało, bo już dziś w krakowskim seminarium na pierwszym roku jest trzech seminarzystów, a kiedyś było ich 120.
Tylko jak przekonać kościelnych tradycjonalistów, że tym razem to świat może mieć rację, a Kościół zbłądził?
Bardzo często tradycjonaliści podpierają się Benedyktem XVI. A on był przecież pierwszym papieżem, który oficjalnie spotkał się z ofiarami wykorzystywania seksualnego. Napisał list do katolików w Irlandii, który do dziś pozostaje wzorem, jeśli chodzi o list do narodu mierzącego się z kryzysem nadużyć seksualnych w Kościele. Zaczął publicznie, otwarcie o tym problemie mówić. Często, dużo i dosadnie. Na przykład w wywiadzie rzece „Światłość świata" przyznał, że trzeba się w końcu poważnie zająć tym brudem w Kościele, zamiast krytykować dziennikarzy. Naprawdę Kościół w Polsce niczego nie musi odkrywać na nowo, wystarczy, żeby szukał wskazówek w Watykanie – od Jana Pawła po Franciszka. I to będzie najlepsza droga, jaką możemy pójść.
Pochłonęły cię te sprawy. Poczułaś misję?
Tak, pochłonęły mnie. Chyba głównie dlatego, że jestem matką. Jak wróciłam z Watykanu, ze szczytu poświęconego ochronie dzieci, pomyślałam, że nie poślę na razie swojego syna na ministranta, mimo że Jasiek zawsze chciał nim być. I długo biłam się z myślami, aż w końcu zaczął służyć do mszy w parafii, gdzie przyjął pierwszą komunię, bo po prostu ufam zakonnikowi, który go do tej komunii przygotował. We mnie jako matce te historie cały czas pracują. Poznaję dorosłych już ludzi, którzy są złamani życiowo przez to, że ciągle wraca do nich zranienie z dzieciństwa. To jest przerażające.
Jeśli straciłaś zaufanie do kapłanów, to nie odrzuciło cię to od Kościoła?
Nie, bo Kościół to nie jeden czy drugi ksiądz, Kościół to Chrystus. Jak się ma z nim relację, to jest się pewnym, że on dzień w dzień przytula tych, którzy zostali skrzywdzeni. Poza tym przecież wiem, że w Kościele jest mnóstwo świetnych kapłanów. Naprawdę nie tak trudno ich znaleźć.
I mamy uprawiać tzw. churching, czyli szukać odpowiedniej dla siebie świątyni? W mieście łatwo, a w mniejszej miejscowości, gdzie jest jeden kościół?
To trudne pytanie, bo jestem świeżo po przykrym doświadczeniu nad morzem, gdzie ksiądz publicznie ochrzanił mi dziecko, że „źle" przyjęło komunię – a wcześniej w modlitwie wiernych modlił się „za papieża, aby potrafił skutecznie upominać grzeszników". No to faktycznie sam tak „skutecznie" upomina, że musiałam w kościele uświadomić mu, że przeszkadza moim dzieciom w spotkaniu z Jezusem i nie życzę sobie, aby to robił. Po czym zapadł się pod ziemię, a ja musiałam tłumaczyć dzieciakom, że najważniejsze, że Jezusowi sprawiły radość, że w wakacje w tygodniu przyszły do kościoła go odwiedzić i żeby się tym księdzem nie przejmowały. Każdy z nas może przynieść zmianę. Jak księża nie potrafią zatrzymać młodzieży w Kościele, to my, rodzice, możemy. Nie jestem naiwna i wiem, że nie jestem taką samą częścią Kościoła jak ksiądz, a szczególnie biskup, który zawsze będzie miał władzę. Ale każdy z nas musi robić swoje. To jest trudne, bo klerykalizm jest w nas głęboko zakorzeniony, ale po prostu w pewnym momencie trzeba umieć tupnąć. I może te moje teksty na wiadomy temat też są trochę takim tupnięciem, próbą zwrócenia Kościołowi uwagi na ból tych ludzi.
Czujesz się bardziej dziennikarką czy naukowcem, a może naukowczynią?
Byle nie naukowczynią, bo nie lubię feminatyw. Moja natura jest bardziej dziennikarska, lubię być cały czas w akcji. Wyrosłam w newsach i marzyłam zawsze o życiu w drodze. Myślałam o tym, by być korespondentem wojennym, ale na pierwszej wojnie, na jaką pojechałam, poznałam przyszłego męża, no i się skończyło (śmiech). To była wojna w Gruzji w 2008 r., on jako lekarz był na misji maltańskiej. A poznaliśmy się konkretnie w Gori, czyli mieście Stalina (śmiech).
Ale jak w 2010 r. w drugim tygodniu urlopu macierzyńskiego nie przedłużyli ci kontraktu w „Wiadomościach", to w sumie wyszłaś na tym całkiem dobrze – napisałaś głośną książkę o macierzyństwie i obroniłaś doktorat z nauki o mediach.
No właśnie, to są takie kręte drogi, przed którymi człowiek się buntuje, ale widocznie Pan Bóg wie lepiej... I może to też było mi potrzebne. Dziś zajmuję się naukowo instytucjonalną komunikacją Kościoła, a moim konikiem jest komunikacja kryzysowa dotycząca właśnie problemu nadużyć seksualnych. I te solidne podstawy naukowe dają mi mandat, by się tym zajmować jako dziennikarz. Pracę na uczelni uwielbiam przede wszystkim ze względu na moich studentów. Myślę, że mamy się czym pochwalić, nasza uniwersytecka telewizja JP2TV jest już rozpoznawalnym medium w Krakowie. A ostatnio autentycznie się poryczałam, jak studenci zorganizowali mi pożegnanie przed wyjazdem do Stanów – była to impreza niespodzianka w środku wakacji (śmiech).
Właśnie, bo rozmawiamy tuż przed twoim wylotem do USA. Na uczelnię?
Wylatuję na pięć miesięcy pracować jako wizytujący profesor na Catholic University of America. Będę badać, jak amerykański Kościół – jeden z pierwszych, które zaczęły dobrze prowadzić komunikację instytucjonalną – radził sobie z kryzysem wykorzystywania seksualnego. Bo prawda jest taka, że wystarczyłoby trochę wrażliwości i empatii, by w oczach opinii publicznej sprawy potoczyły się zupełnie inaczej. Tak naprawdę pod tym względem Kościół nie różni się wiele od Coca-Coli, Tauronu czy jakiejkolwiek innej korporacji na świecie. Są sprawdzone sposoby na to, by kryzysy zażegnywać w sposób naprawdę ludzki. Wszyscy pamiętamy, jak aligator zabił małe dziecko w parku Disneya...
... ja nie pamiętam.
A to bardzo znany przykład zażegnania sytuacji kryzysowej. W 2016 r. chłopczyka zaatakował aligator w wakacyjnym resorcie Disneya na Florydzie. Firma staje w obliczu gigantycznego procesu, a zaraz każdy rodzic na świecie się dowie, że ich parki nie są bezpiecznym miejscem dla jego dzieci. A to przecież horror dla takiej korporacji. Co więc robi Disney? Zgodnie z zasadą, by na pierwszym miejscu zawsze stawiać ofiary, natychmiast obejmuje rodziców tego dziecka profesjonalną opieką. Wysyła do nich najlepszych psychologów i prawników, oczywiście na koszt firmy. I proponuje, by ofiara ich dziecka w jakiś sposób nie poszła na marne, by ten mały chłopczyk stał się patronem akcji zwiększenia bezpieczeństwa we wszystkich ich parkach. Firma zajmuje się za rodziców wszystkim co tylko możliwe, na koniec stawiając ku pamięci małego Lane'a pomnik. I rodzice nawet nie wytaczają Disneyowi procesu. Więc proszę, „victims firts" („po pierwsze, ofiary") to nie jest zasada, którą tylko Kościół ma stosować. Ona w biznesie obowiązuje od lat. Jest mnóstwo firm, które wyszły na prostą, gdy postawiły ofiary na pierwszym planie. Bez płacenia gigantycznych odszkodowań, bez wylewania żalu, a przede wszystkim bez globalnego ostracyzmu społecznego wobec nich. I może właśnie dlatego nie słyszałeś o tej tragedii w Disney Resort, bo dzięki świetnej komunikacji kryzysowej firmy do dzisiaj o tym wypadku się nie rozmawia. A o błędach Kościoła, popełnianych raz po raz, gada się cały czas.
To dlaczego polski Kościół wciąż boi się rzeczywiście postawić ofiary na pierwszym planie?
Boi się, że zaraz będzie musiał płacić wszystkim odszkodowania. A to nie jest w ogóle kwestia pieniędzy, tylko przywracania godności, o której tyle mówił nam Jan Paweł II. A przywracanie godności wymaga reformy. Ofiary wykorzystywania zasługują na to, by Kościół się zmienił, ich największym pragnieniem jest to, by nigdy coś takiego nie przytrafiło się już żadnemu dziecku – taka była prośba „disneyowskich" rodziców: prosili firmę, aby nigdy żadne dziecko i żaden rodzic nie musieli przeżywać tego co oni. Zmiana myślenia w zajęciu się ofiarami powinna więc polegać na odważnej reformie. Zresztą jej oznaki już widzimy. Ci ludzie powinni mieć zapewnioną opiekę na każdym szczeblu Kościoła. Ale ta reforma prowadzić powinna także do myślenia, że odszkodowania są częścią sprawiedliwości i zadośćuczynienia. Bo jak pokazał mój drugi tekst w „Więzi", te tragedie w dzieciństwie czy młodości przekładają się na niepokończone studia czy życiowe lęki niepozwalające podjąć wielu zawodowych zadań.
I te odszkodowania to nie są pieniądze na wycieczkę na Bahamy, ale na naprawdę elementarne potrzeby. Reforma polegać też powinna na odważnym braterskim upominaniu, gdy ktoś gada głupoty. I na niepozwalaniu gadającym głupoty występować w największych sanktuariach. I na zatrudnianiu świeckich tam, gdzie mogą z kompetencją i profesjonalnym doświadczeniem zająć miejsce kapłanów.
Ale sami księża też są przesiąknięci klerykalizmem – uważają, że wiedzą wszystko najlepiej i nie potrzebują rad żadnych świeckich ekspertów...
W wielu miejscach na to wygląda. Mamy w Polsce jeszcze tak komfortową sytuację, że mamy księży od wszystkiego. W Stanach już się nauczyli, że kapłan jest od kapłaństwa, bo duchownych jest mało, brakuje ludzi do odprawiania Eucharystii, brakuje do posługi duszpasterskiej, do siedzenia w konfesjonale, więc w pewnym sensie sytuacja ich przymusiła, by dopuszczać do innych ról ekspertów świeckich. Tam diecezjami zarządzają świeccy menedżerowie, a rzecznikami są świeckie kobiety. Już teraz powinniśmy dopuścić w Polsce do biur kurialnych świeckich, by móc wypuścić duszpasterzy do ludzi, by byli bliżej ich problemów i by lepiej ich rozumieli. By na przykład mieli czas wziąć młodzież na kajaki. Może wtedy poradzimy sobie z tym kryzysem. Oczywiście to się nie stanie z dnia na dzień, potrzebny jest tu proces zmiany, ale trzeba zacząć o tym myśleć. Zobaczmy, że dokładnie to robi dziś Franciszek – mianował ostatnio 13 nowych członków Rady ds. Ekonomicznych, a wśród nich aż sześć świeckich kobiet. I otwarcie przyznał, że to dlatego, że mają one odpowiednią wrażliwość, potrafią łączyć wiele zadań i widzą problemy szerzej. I ja jako kobieta dziennikarz też trochę czuje się w specyficznej roli w Kościele.
Jak to?
Powiem tak: jeżeli ktoś mi zarzuca, że jestem histeryczką i piszę histeryczne teksty o ofiarach wykorzystywania seksualnego, to po prostu w ogóle nie rozumie kobiet. Nie rozumie naszej wrażliwości, złożoności naszej natury, całego spektrum spraw, które składają się na nasze postrzeganie świata. Ono jest zupełnie inne niż u mężczyzn. A że jestem jedną z pierwszych kobiet, które się tym tematem zajmują w Kościele – w końcu „Terlik w spódnicy" (śmiech) – to panowie sobie na mnie używają. Ale jestem gotowa przyjąć te ciosy. Choć jasne, że się tymi wszystkimi zarzutami przejmuję, bo nie byłabym kobietą, gdybym się nie przejmowała. Gdybym miała grubą skórę, to nie umiałabym tak wrażliwie pisać na ten temat. Ale myślę, że w końcowym rozrachunku ta kobieca wrażliwość wychodzi Kościołowi naprawdę na dobre. ©?
Paulina Guzik (ur. 1983) jest dziennikarką, doktorem nauk o mediach, wykładowcą akademickim na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie. Jest autorką i prowadzącą programu „Między ziemią a niebem" w TVP 1, pisze m.in. w „Więzi", Stacji 7 i wydawanym w Watykanie amerykańskim serwisie „Crux". Żona lekarza, matka dwójki dzieci.
Była szefową Biura Mediów Zagranicznych podczas Światowych Dni Młodzieży 2016 w Krakowie. Twitter: @Guzik_Paulina