Użytkownicy serwisu doskonale wiedzą, o czym piszę, reszcie podpowiem, że chodzi o wirtualną wymianę zdań i opinii, która po jakimś czasie przeradza się w niekontrolowaną lawinę anonimowych często komentarzy, a potem, bywa, również insynuacji czy obelg. Obrażania tam coraz więcej i nijak nie powstrzymają tego żadne akcje typu „Hejt stop". Im ktoś bardziej obserwowany, tym mocniej zostaje znokautowany.
Mnie spotkało to nieraz. Ostatnio zaczęło się niewinnie, od – moim zdaniem – całkiem zasadnej opinii, że kolejne nawałnice pokazują dobitnie, iż w mieście pewne gatunki drzew po prostu nie powinny rosnąć. Wyraziłem nadzieję, że zdanie na ten temat zmienią też ci, którzy mianują się obrońcami przyrody i gotowi są ginąć za niemal każde drzewko. Zaznaczyłem, że chodzi o miasto, a nie o lasy, puszcze czy parki, że myślę o topolach. Nic to: zwyzywano mnie od pisowskiego podnóżka ministra Szyszki, któremu marzy się wycinanie całej zieleni w miesicie. Cokolwiek bym napisał, twitterowy lud i tak miał na ten temat swoje zdanie.
Nie liczą się słowa, argumenty i okoliczności. Jest tylko moja znana z góry prawda i nic poza tym. To w skali mikro. Skala makro to gigantyczna złość jednych na drugich i coraz większe, a zarazem ocierające się o absurd sekty. Kiedy jedni „budują fundamenty pod przyszłe porozumienie", inni „zasypują dzielący nas rów". A efektów i tak brak. Na dłuższą metę tak się nie da żyć pod jednym dachem.
Kiedyś musi przyjść jakieś otrzeźwienie. Jak, w jakich okolicznościach? Jak ten proces rozpocząć? Jak sprawić, by część największych zatwardzialców i zapalczywców zaczęła myśleć w kategoriach dobra wspólnego i racji stanu? Co podać choremu, by otrzeźwiał?
Profesor Andrzej Zybertowicz rozpoczynając dyskusje o wspólnym i przyjaznym państwie podczas Kongresu Polska Wielki Projekt, przyznał, że minimum, które musi nas łączyć przy „wspólnym stole", to uznanie znaczenia chrztu i chrześcijańskich korzeni naszego państwa. Czy jednak rzeczywiście wszyscy gotowi są przyznać mu rację?