Po tym, jak wulgarnie żartował sobie z zamordowania prezydenta Gdańska, chwaląc zbrodnie i grożąc, do jego drzwi zapukała policja. Osobnika aresztowano, a sprawą zajmuje się prokuratura. Firma, w której pracował, wszczęła postępowanie dyscyplinarne. Sprawca został napiętnowany w mediach i znalazł się pod pręgierzem opinii publicznej. Tego rodzaju historii w ostatnich dniach było więcej. Podobnie przebiegło zatrzymanie hejtera, który groził premierowi Morawieckiemu czy prezydentowi Szczecina.
Czytaj także: Tragedia w Gdańsku wymusza zmiany prawa
Przypadek knurowskiego rapera wzorcowo pokazuje, jak bezkompromisowe i skuteczne może być państwo, walcząc z hejtem i mową nienawiści. Mamy szybką reakcję organów ścigania i potępienie w przestrzeni publicznej. Potencjalni naśladowcy otrzymują jasny sygnał – są granice, których przekroczyć nie wolno.
Pytanie tylko, dlaczego państwo tak zdecydowanie reaguje dopiero teraz? Dlaczego przez lata właściwie nie zauważało problemu lub udawało, że jest bezradne?
Problemem w walce z hejtem nie jest brak przepisów czy surowych kar, ale to, że obowiązujące prawo nie jest egzekwowane. Ukryci za nickami nienawistnicy czują się anonimowi i bezkarni. Zarówno policja, jak i prokuratura nigdy nie podchodziły do tego rodzaju zachowań poważnie. Dopiero po tym, jak w 2014 r. wybuchła tzw. afera swastykowa, kiedy prokuratura w Białymstoku nie podjęła się ścigania sprawcy, który wymalował nazistowski symbol. O sprawie zrobiło się głośno, gdy organ ścigania stwierdził, że swastyka to indyjski symbol szczęścia. Pod presją opinii publicznej Andrzej Seremet, ówczesny prokurator generalny, powołał w prokuraturach specjalne komórki do walki z mową nienawiści, ksenofobią i antysemityzmem. Spokój trwał krótko. Dla jego następcy Zbigniewa Ziobry sprawa nie była już priorytetem. Przesuwając m.in. wyszkolonych śledczych do innych spraw, odsunął ściganie hejtu na margines.