Przewidzieć tego nie mógł absolutnie nikt. Jeszcze pod koniec lutego czy nawet na początku marca rynek nieruchomości pracował pełną parą. Inwestorzy skupowali kolejne mieszkania na wynajem, flipperzy wyrywali sobie z rąk tanie, wymagające remontu lokale, które po małym liftingu odsprzedawali z zyskiem. Odżywać zaczął rynek domów.
Deweloperzy chwalili się sprzedażą. Ceny nieruchomości rosły w najlepsze. Prognozy na ten rok były optymistyczne. Pojawiały się wprawdzie głosy, że klienci nie wytrzymają kolejnych podwyżek, że stoją już na „progu bólu". Ich ewentualny odpływ z rynku miał jednak doprowadzić do powolnego spuszczania powietrza z pęczniejącej bańki. Przy założeniu, że balon w ogóle jest.
Uderzenie przyszło z zupełnie nieoczekiwanej strony. Nieruchomości, jak cała gospodarka, zostały zarażone wirusem. Część pośredników już mówi o załamaniu popytu. Nikt nie wyjdzie z domu, by szukać mieszkania. Są inwestorzy, którzy rezygnują z zakupów kolejnych nieruchomości. Wynajem na doby zamarł. Lokale opustoszały. Właściciele mówią o katastrofie. Niektórzy próbują się mieszkań pozbywać. Inni czekają na rozwój sytuacji. Jeśli epidemię da się względnie szybko opanować, rynek sobie poradzi. Deficyt mieszkań nagle przecież nie zniknie.
Deweloperzy są na razie ostrożni w komentarzach. Głowę w piasek chowa też część rynkowych ekspertów, twierdząc, że za wcześnie na prognozy, że za wiele jest niewiadomych. Są jednak firmy, które z otwartą przyłbicą mówią, że przez koronawirusa sprzedaż im spada. Zamykają biura sprzedaży. Odwołują dni otwarte. Handlowcy pracują zdalnie.
Jak w każdym kryzysie, tak pewnie i teraz pojawią się na rynku okazje. Kupuj, kiedy leje się krew – mówią eksperci od nieruchomości. Można się spodziewać wyprzedaży. Mający nóż na gardle wynajmujący lokale na doby będzie pewnie skłonny do sporych ustępstw. Także deweloperzy spuszczą z tonu. Rodzą się też pytania o zdolność kredytową rodzin, które planowały się zadłużyć na mieszkanie, a które koronawirus pozbawi dochodów czy nawet pracy.