Teraz już nie rozsądzimy, dlaczego tak się stało. Nie wiem. Nie mam żalu, tym bardziej że obsada Kabaretu Starszych Panów była wyśmienita.
Gustaw Holoubek wspominał, że dobierając zespół, warto kierować się nie tylko klasą aktorów, ale też tym, czy dobrze będą się czuli razem w bufecie. Też pan tak uważa?
To jest racja. Wzajemne zaufanie i sympatia ułatwiają obcowanie na próbach. Kilkakrotnie się zdarzało, że na przykład nie odpowiadał mi reżyser. I użeranie się z nim powodowało, że premiera wisiała na włosku. Jak człowiek się cieszy zaufaniem wśród kolegów, łatwiej mu przekonać reżysera do swoich racji, do założeń, które można wprowadzić z korzyścią dla spektaklu. Tak mi się pracowało z Wandą Laskowską, Kazimierzem Dejmkiem, Dudkiem Dziewońskim i z wieloma innymi reżyserami.
Tak jak w teatrze kojarzy się pan z Kazimierzem Dejmkiem i Edwardem Dziewońskim, tak w filmie ze Stanisławem Bareją.
Ze Staszkiem poznaliśmy się, polubiliśmy i zaprzyjaźniliśmy na plenerze w Łagowie, kiedy on był jeszcze w szkole filmowej, a ja na drugim roku w teatralnej. Szybko znaleźliśmy wspólny język. Dużo rozmawialiśmy na temat współpracy. Niestety, kiedy Staszek był u szczytu swych produkcji filmowych, ja grałem nieomal codziennie w teatrze. Gdy więc proponował mi większe role, mówiłem: „Stasiu, po starej przyjaźni zagram z przyjemnością, ale tylko jeden, dwa dni zdjęciowe. Na więcej nie mogę sobie pozwolić, bo żaden dyrektor mnie nie wypuści". I zgodnie z umową w każdym jego filmie miałem mały epizodzik. On zresztą też. Myślę, że skala aktorstwa wyraża się również w epizodach, to nie sztuka przykuć uwagę widzów, gdy gra się główną rolę i niemal nie schodzi z ekranu.
Pamiętam, jak w jednym z odcinków „Czterdziestolatka" Jerzego Gruzy zagrał pan człowieka po przejściach – byłego lekkoatletę, który po latach sukcesów popadł w alkoholizm i zmarnował sobie karierę. Poruszające i tragikomiczne.
Moim idolem – jeśli chodzi o aktorstwo – był kolejny serdeczny przyjaciel, Tadeusz Fijewski. W każdej jego roli komediowej było nieco tragedii, a w tragicznej nieco komedii . Tak zresztą mój profesor i dyrektor – tak go nazywaliśmy, choć był rektorem – czyli Aleksander Zelwerowicz mówił: „Życie nigdy nie jest ani czarne, ani białe". Dlatego wśród ról, które proponowano mi w Teatrze Kwadrat, wybierałem te, w których miałem coś do powiedzenia nie tylko wesołego, ale też poważniejszego, refleksyjnego, bo takie jest życie. I tak prywatnie, po cichutku jestem z tego dumny, że to nie była płaska komedia, lecz że przemycało się w niej sprawy poważniejsze, głębsze.
A jak wspomina pan udział w pierwszym polskim serialu telewizyjnym „Barbara i Jan" w 1964 r., w którym zagrał pan fotoreportera Jana Buszewskiego?
Cóż, mówi się, że początki zwykle bywają trudne i zapewne ten serial nie był specjalnie udany, ale wspominam go z sentymentem, warto przy okazji dodać, że jednym z jego scenarzystów był Staszek Bareja.
Aż trudno uwierzyć, że w filmie to była właściwie pana jedyna główna rola. Słyszałem, że na przykład nie dał się pan namówić na rolę Pana Kleksa?
Istotnie, reżyser bardzo mnie namawiał, ale jednak się nie zdecydowałem. I bardzo cieszę się, że przyjął tę propozycję Piotr Fronczewski. Zagrał świetnie.
Zdecydowanie lepiej było z tymi głównymi rolami w telewizji. Wystarczy przypomnieć „Wielokropek" czy kultowe, jakbyśmy dziś powiedzieli, „Dobranocki dla dorosłych", których był pan gospodarzem.
Myślę, że fenomen „Dobranocek" tkwił w inteligentnym scenariuszu i mądrych morałach, które uważam, że i dziś nic nie straciły z aktualności. Nie wiem, czy przypomina sobie pan naszą bajkę o Janosiku? Otóż wszedł on do gospody i pyta, czy są tu biedni ludzie. Kiedy się zgłosili, zażądał od pozostałych, czyli bogatych, by oddali im pieniądze. Wtedy role się odmieniły i tamci dawni bogaci, mając poczucie niesprawiedliwości, zaczęli protestować. Eksperyment nie wypalił, obie strony uznały, że nigdy nie będzie sprawiedliwie. Janosik się zdenerwował i poszedł sobie. Morał: do rozwiązania problemów ekonomicznych nie wystarczą dobre chęci, niezbędne jest też solidne przygotowanie fachowe.
Wężykiem, wężykiem. Reżyserzy, mówiąc o panu, zawsze podkreślają, że należy pan do tej elitarnej grupy artystów, którzy uważają ten zawód za rodzaj misji.
Proszę mi nie przewracać w głowie na stare lata, ale uważam ten zawód za posłannictwo. Być może nie do końca to sobie uświadamiałem, ale to sprawa wychowania, sprawa rodziny, przyjaciół, to wreszcie sprawa profesorów w szkole teatralnej. Wiele czynników się na to składa, że nie traktowałem aktorstwa wyłącznie jako sposobu zarabiania pieniędzy. I tu mała dygresja: myśmy w teatrze byli biedakami, nasze pensje były żenująco niskie. Właściwie dzięki temu, że pracowałem w telewizji i kabarecie, mogłem utrzymać rodzinę, bo z teatru człowiek by nie wyżył i to, co pan nazywa posłannictwem, w jakimś sensie było chyba prawdą. W teatrze zarabialiśmy nic, ale nie wyobrażaliśmy sobie życia bez niego. Był dla nas przedłużeniem szkoły aktorskiej. Tu zdobywaliśmy doświadczenia teatralne i życiowe. Uważaliśmy, że nie telewizja, nie film, nie kabaret, ale właśnie teatr jest podstawą naszego zawodu. Pamiętam, jak będąc młodym aktorem, po zejściu ze sceny potrafiłem wyżąć z koszuli pół litra potu.
Zawsze niezwykle starannie przygotowywał się pan do roli. A przypomina pan sobie, czy miał na scenie okropne poczucie pustki?
O, tak. Na początku lat 70. w „Uczniu diabła" George'a Bernarda Shawa zagrałem generała Burgoyne, który w trzecim akcie prowadzi śledztwo. Mimo że na premierę tekst miałem wykuty na blachę, podczas jednego z późniejszych spektakli, kiedy wszedłem na scenę, zrobiła mi się w głowie kompletna pustka. Pamiętam, że zwróciłem się wtedy do majora granego przez Janusza Zakrzeńskiego: proszę prowadzić śledztwo za mnie. Janusz zaczął więc mówić moimi słowami i wtedy zaskoczyłem i wszedłem w rolę. I sam śledztwo doprowadziłem do końca.
Nie żałuje pan, że córka nie poszła w pana ślady?
Taki był jej wybór, wybrała konserwację dzieł sztuki na ASP i dziś jest cenionym konserwatorem w prestiżowym muzeum.
Tradycje rodzinne kontynuuje na szczęście siostrzeniec Wiktor Zborowski.
Od dziecka ciągnęło go do sportu, więc myśleliśmy, że będzie sportowcem. Ale często, gdy był dzieckiem, zabierałem go do teatru. Kiedy Maria Wiercińska, realizując „Rewolwer" Aleksandra Fredry, poszukiwała do obsady dwóch kilkunastoletnich łobuziaków, zaproponowałem Wiktora i jego kolegę. Obaj się sprawdzili, z tym że drugi Waldemar Dynerman wybrał potem malarstwo i dziś jest utalentowanym plastykiem, a Wiktor zdecydował się na aktorstwo. I dostał się do szkoły już za pierwszym podejściem. Potem stworzył własny klan aktorski, żeniąc z Marią Winiarską, a ich córka Zosia również poszła w ślady rodziców.
Kilka lat temu na Jasnej Górze wraz z żoną Hanną Zembrzuską świętował pan 50-lecie małżeństwa. To rzadkie w waszym zawodzie.
Poznaliśmy się jeszcze w szkole teatralnej. Ja byłem na drugim roku, Hania na pierwszym. Już wtedy zwróciłem na nią uwagę. Rzeczywiście przeżyliśmy ze sobą teraz już ponad pół wieku.
Jest na to jakaś recepta?
Hania pytana o receptę na udany związek odpowiedziała, że oprócz miłości ważna jest też tolerancja i cierpliwość. Ja dodałem, że ważne są też dzieci, bo one spajają każde małżeństwo, a potem wnuki, które już można bezkarnie rozpieszczać. Przeżyliśmy wiele pięknych chwil i szybko przekonaliśmy się, że jesteśmy jak papużki nierozłączki. Kiedy jednemu coś dolega, drugie staje się nie do życia. Stąd właśnie byliśmy i jesteśmy dla siebie wielkim wsparciem, zwłaszcza w trudnych chwilach, takich jak choroba.
W takich trudnych chwilach pomaga też wiara...
Nawet bardzo. Jestem człowiekiem wierzącym. I mam świadomość, że ktoś nade mną czuwa. Zawsze wspominam słowa mamy: „Pamiętaj, modlę się o bojaźń boską i przyjaźń ludzką dla ciebie".
Skoro mówimy o sile wiary, to podobno pański dziadek Mikołaj Kobuszewski wybudował drewniany kościół na cmentarzu Bródnowskim.
Był nawet jednym z fundatorów tego cmentarza. Kościół zaś wybudował z sosnowego drewna żywicznego pochodzącego z rusztowań używanych przy budowie dawnego mostu Aleksandryjskiego, czyli mostu Kierbedzia. Ten drewniany kościół stoi do dziś.
Natomiast w miejscu, gdzie kiedyś stał pański dom, dziś stoi dom kultury. Mieszkańcy Bródna chcieli go nazwać pańskim imieniem.
Odrzuciłem tę propozycję. Jak pan widzi, jestem warszawiakiem z dziada pradziada. Istotnie urodziłem się na Bródnie, ale mieszkałem tam z rodzicami tylko rok rzeczywiście w miejscu dzisiejszego Domu Kultury. Później przenieśliśmy się do Śródmieścia i zamieszkaliśmy w miejscu, gdzie potem postawiono Pałac Kultury. Stąd właśnie moja żona żartuje, że jestem człowiekiem mocno związanym z warszawską kulturą.
Powiedział pan, że pochodzi z pogodnej rodziny.
Tak. Rodzice także w tej dziedzinie świetnie się uzupełniali. Tata miał wielkie poczucie humoru, lubił robić żarty. Mama była raczej zasadnicza, więc tato uwielbiał ją rozśmieszać. Warto dodać, że nigdy nie dochodziło między nimi do kłótni. Najwyżej do drobnych nieporozumień, które wyglądały jak niewinne przekomarzania się.
Czyli poczucie humoru odziedziczył pan po tacie?
Niechęć do tańca też.
Łatwo pana rozśmieszyć?
Myślę, że wbrew pozorom wcale to nie było łatwe. Najbardziej cieszyły mnie niespodziewane, zaskakujące sytuacje.
Czytając książkę o pana rodzinie, miałem wrażenie, że panowała w niej i panuje jakaś szczególna więź...
To, co niektórym wydaje się dziwne, nam wydawało się zawsze czymś naturalnym. Moi rodzice, ciocia i siostry były dla mnie zawsze autorytetem. Siostry i ja byliśmy posłuszni woli ojca i matki. Ojciec dawał nam poczucie bezpieczeństwa, mama zaś otaczała wielką miłością. A nam dawało to siłę.
Tej siły wiary i siły miłości oraz wielu lat w zdrowiu życzmy sobie, zasiadając do wigilijnego stołu.
Również korzystając z okazji, pragnąłbym z całego serca złożyć Czytelnikom „Plusa Minusa" i całej „Rzeczpospolitej" radosnych świąt Bożego Narodzenia oraz zdrowego i spokojnego nowego roku-. ©?
—rozmawiał Jan Bończa-Szabłowski