Po wyborach jest dobry moment na zmianę na czele polskiej dyplomacji – mówił miesiąc temu w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" Jacek Czaputowicz. W środę złożył rezygnację. Taki sposób odejścia z rządu jest niezwykły nie tylko z uwagi na termin (kryzys za naszą wschodnią granicą), ale i tryb. O zmianie składu Rady Ministrów z reguły opinię publiczną informuje premier, najlepiej od razu podając nazwisko następcy. Pokazuje w ten sposób, że sytuację ma pod kontrolą. Jacek Czaputowicz wolał sam przejąć inicjatywę. Chciał zrezygnować z pracy w rządzie na własnych warunkach. Jego deklaracja zaskoczyła szefa rządu. Miała pokazać, że w polskiej polityce zagranicznej dzieje się źle.
Chodzi przede wszystkim o brak koordynacji. W kraju wyrosły trzy ośrodki zajmujące się stosunkami z zagranicą. W Kancelarii Premiera wykuwana jest polityka wobec Unii Europejskiej. W Pałacu Prezydenckim powstaje strategia bezpieczeństwa obejmująca de facto całość stosunków z Ameryką. MSZ zajmuje się resztą. Ale nawet w ramach tak zawężonego obszaru minister ma bardzo ograniczony wpływ na nominacje kluczowego personelu dyplomatycznego, w tym najważniejszych ambasadorów. Na to decydujący wpływ mają ośrodki spoza resortu. A to prowadzi do chaosu w polityce zagranicznej.
We wspominanym wywiadzie minister zapewnił, że „jego następca będzie kontynuował dotychczasową linię i sprzyjał dalszemu umocnieniu pozycji Polski na arenie międzynarodowej". Brzmi to jednak niestety bardziej jak pobożne życzenie niż chłodna prognoza. Nietrudno sobie wyobrazić, że miejsce subtelnego profesora o eleganckich manierach i pięknej, opozycyjnej karcie przy warszawskiej alei Szucha zajmie radykał myślący przede wszystkim o zdobyciu punktów w krajowej rozgrywce o władzę.