Nieco dziwię się opozycji, że z taką zajadłością domaga się wprowadzenia stanu klęski żywiołowej (SKŻ). Nawet pobieżna lektura tekstu regulującej go ustawy podpowiada, że SKŻ jest dość daleko idącym opresyjnym uderzeniem w życie publiczne i kalkulacja, że przyniesie tylko straty sprawującym władzę jest fałszywa.
W czasie SKŻ można w znacznym stopniu ograniczyć aktywność organów samorządowych na rzecz administracji rządowej, wyprowadzić na ulice wojsko, kierować ludzi do prac obowiązkowych, zawiesić nadawanie stacji komercyjnych, a prasę ograniczyć do drukowania rozporządzeń władz.
Osobną stroną są dość represywne przepisy karne, które wprowadza ustawa o SKŻ, a ich zastosowanie może poważnie uderzyć w jakość życia publicznego. Dlatego suflowanie przez opozycję tego rozwiązania można uznać za historyczny paradoks, zwłaszcza w kontekście wciąż żywych reminiscencji ze stanu wojennego w 1981 roku.
Dziś ta ścieżka może prowadzić do powtórzenia się tamtego scenariusza; a pragnę przypomnieć, że w latach osiemdziesiątych nawet połowa społeczeństwa popierała podjętą ze złamaniem prawa decyzję reżimu. Założenie więc, że dziś legalne wprowadzenie SKŻ w krótkiej perspektywie osłabi władzę jest iście karkołomne. O ile nie samobójcze dla dzisiejszej opozycji.
Stąd prosty wniosek, że myślenie w kategoriach konsensusu ma głęboki sens. To proponuje Jarosław Gowin podważając – w zgodzie z poważną częścią opinii publicznej (80 proc. i więcej) – pomysł przeprowadzenia 10 maja wyborów na bazie aktualnie obowiązujących, bądź planowanych do uchwalenia przepisów o powszechnym głosowaniu korespondencyjnym.