Około miliona pracowników-cudzoziemców, głównie z Ukrainy, przysłużyło się naszej gospodarce, i to w kilku wymiarach. Przede wszystkim zapełnili lukę na rynku pracy, która pojawiła się w Polsce ze względu na starzenie się społeczeństwa, pogłębioną jeszcze przez obniżenie wieku emerytalnego. Dzięki migrantom zarobkowym firmy mogły znaleźć ręce do pracy, co pozwoliło gospodarce rozwijać się przez ostatnie lata w tempie najszybszym od ponad dekady. A że spora część Ukraińców jest zatrudniana legalnie, to jeszcze płacąc podatki i składki na ubezpieczenia społeczne, wspierali budżet państwa i finanse ZUS. Po części przyczynili się więc do tego, by państwo mogło fundować Polakom prezenty takie jak 500+ czy 13. emerytura.
Niewątpliwie napływ pracowników z zagranicy nam pomógł, ale nie znaczy to, że stał się odpowiedzią na wszystkie wyzwania. Bo Polska wciąż pozostaje krajem taniej siły roboczej, krajem niskich wynagrodzeń i – ogólnie rzecz biorąc – krajem mało zamożnym na tle europejskich sąsiadów. Obecność Ukraińców tego nie zmieniła, a nawet w pewnym sensie utrwaliła tę tendencję. Nie ma się co oszukiwać, w ostatnich latach nie ściągaliśmy przecież z zagranicy samych informatyków, inżynierów i lekarzy, odwrotnie – w większości pracowników do prac prostych. Co gorsza, wynagrodzenia cudzoziemców okazują się średnio o 10 proc. niższe niż wynagrodzenia Polaków. W ten sposób ich obecność opóźniła konieczne w polskiej gospodarce dostosowania, byśmy mogli przejść na wyższy etap rozwoju. Teraz te dostosowania będą o tyle trudniejsze, że trzeba będzie ich dokonać – jeśli tego będziemy chcieli – w znacznie trudniejszych warunkach, czyli przy gorszej koniunkturze na świecie.
Pytanie – czy chcemy? Rząd Zjednoczonej Prawicy nieustannie deklaruje, że tak. Kolejne pytanie – jak chcemy tego dokonać? Od czasu do czasu pojawiają się tu pomysły, by zafundować gospodarce mały szok, który wytrąci rynek ze stanu rozleniwienia i wprawi w stan wysokiej gotowości do szybkich zmian. Takim pomysłem jest choćby koncepcja skokowego wzrostu płacy minimalnej, co ma sprawić, że praca w Polsce stanie się droga, a firmy będą się musiały do tego dostosować, podnosząc produktywność. Albo pomysł, by zamknąć granice przed imigrantami zarobkowymi, co także zmusiłoby firmy do kuszenia pracowników wyższymi płacami. Problem w tym, że tego typu rozwiązania mogą okazać się zbyt radykalne, bo koniec końców nie wiadomo, jak rynek zareaguje na szok.
Złoty środek trudno zapewne znaleźć, wydaje się jednak, że lepsza niż radykalizmy byłaby metoda małych kroków – wspierania polskich firm w ekspansji, inwestycjach, innowacjach itp. Może to mniej spektakularny sposób, ale w dłuższej perspektywie na pewno przyniesie efekty.