Dość powiedzieć, że tak dotrwaliśmy do jesieni. Gdy wybuchła druga fala, pojawiła się pilna potrzeba organizacji szpitali tymczasowych. Od początku dyskusji na temat sposobu i warunków organizacji szpitali tymczasowych WIM podnosił znaczenie doświadczeń z misji zagranicznych, optując za rozwiązaniem, w którym szpitale tego typu stanowią bezpośrednie wsparcie dla jednostek stacjonarnych przede wszystkim jako miejsca leczenia z wykorzystaniem metod inwazyjnego i nieinwazyjnego wspomagania oddechu. W szpitalu tymczasowym podstawową jednostką organizacyjną jest 15-łóżkowy oddział intensywnej terapii, który może być powielany do łącznej liczby 100 łóżek, przy czym 70 proc. powinny stanowić łóżka respiratorowe. A mogą być wstawiane moduły – kontenery – diagnostyki radiologicznej (tomografii komputerowej i RTG), laboratoryjnej i dekontaminacji. Chodzi o szpitale tymczasowe budowane de novo, gdzie element funkcjonalności jest zaprojektowany pod kątem potrzeb opieki nad pacjentem z Covid-19 i minimalizuje się ryzyko zakażenia personelu.
A Polska poszła dokładnie w odwrotnym kierunku.
Zgodnie z rządową strategią funkcjonowania szpitali tymczasowych miały być ogniwem pośrednim między szpitalem stacjonarnym a ambulatorium, miejscem dla pacjentów, którzy nie są jeszcze na tyle zdrowi, by opuścić szpital, lub na tyle chorzy, by trafić do szpitala stacjonarnego, ale jednocześnie nie mogą przebywać w domu. To był swego rodzaju błąd założycielski. Zgubiliśmy to, co najważniejsze. W zbyt dużym stopniu przenieśliśmy ciężar walki ze skutkami epidemii na szpitale, zapominając, że mają one do spełnienia szereg poważniejszych zadań wobec niezakażonych. Pacjenci covidowi, nawet gdybyśmy liczyli bardzo krytycznie, stanowią w danym momencie maksymalnie 5 proc. populacji. Pozostałe 95 proc. to pacjenci niecovidowi. Stąd od początku stałem na stanowisku, że przekształcanie szpitali wysokospecjalistycznych w całości w szpitale covidowe nie jest optymalne z punktu widzenia sprawności czy dostępności placówek oraz kosztów, jakie ich funkcjonowanie za sobą pociąga. W leczenie chorych z Covid-19 powinny być zaangażowane wszystkie podmioty lecznicze. Niektóre powinny dysponować wydzielonymi obszarami „czystymi" gwarantującymi dostęp do zaawansowanych form pomocy medycznej pacjentom niecovidowym, np. wydzielony blok operacyjny non-Covid-19 do zabiegów ortopedycznych, inny do neurochirurgicznych, osobny do angioplastyki wieńcowej czy leczenia udarów.
Tymczasem dziś w Polsce leczony jest głównie Covid-19.
Niewiele jest szpitali takich jak WIM, które pomimo bardzo znacznego zaangażowania w walkę z pandemią wykonały w 100 proc. kontrakt na realizację świadczeń opieki zdrowotnej zawarty z NFZ, które pomimo ogłoszonego stanu epidemii wciąż wykonywały zabiegi okulistyczne, kardiologiczne i wiele innych. Jednocześnie cały czas działamy jako centrum urazowe i prowadzimy jeden z największych w Polsce szpitalny oddział ratunkowy. Tam widać najwyraźniej, jaką cenę przyjdzie nam zapłacić za zamknięcie wielu placówek w czasie pandemii. Będziemy mieli do czynienia z potężną czwartą falą w postaci odległych skutków nieleczonych zawałów, nowotworów czy chorób ortopedycznych. Już wiemy, że w czasie epidemii o 20 proc. spadła liczba chorych z pełnościennym zawałem serca, trafiających do leczenia interwencyjnego. Obawa przed trafieniem do szpitala i zakażeniem okazała się silniejsza niż objawy dławicy piersiowej, towarzyszącej zawałowi mięśnia sercowego i związanego z tym ryzyka powikłań, z utratą życia włącznie. Jest niemal pewne, że po pandemii przyjdzie nam, kardiologom, wrócić do czasów, w których zaczynałem karierę zawodową – gdy codziennością byli trafiający do szpitala chorzy z zaostrzeniem pozawałowej niewydolności serca, a o których w okresie ostatnich kilkunastu lat dzięki programowi interwencyjnego leczenia ostrych zespołów wieńcowych niemal zapomnieliśmy.