Pierwsze korespondencje z zagranicy dyktowałem do redakcji z budki telefonicznej. W Dubrowniku. Była wojna. Jugosłowiańska. W Europie miało nie być wojen. W jedynym czynnym hotelu mieszkali wysłannicy wielkiej organizacji międzynarodowej. W śnieżnobiałych koszulach zasiedli do śniadania, jajecznica nie była tak ścięta, jak się przyzwyczaili. Zrobili awanturę kelnerowi. To był uchodźca, utrzymujący całą rodzinę, która uciekła ze spalonej wsi. Oficjalnie śnieżnobiali przyjechali pomagać uchodźcom.
Drugi wyjazd. Też dawna Jugosławia. Piszę, jak jest. Tym razem dotyczy to także ważnych ludzi z Polski. „Jak on śmiał?! Trzeba go wyrzucić!” – słyszy redaktor naczelny Dariusz Fikus od bardzo wówczas w kraju ważnego człowieka, swego kolegi. Nie wiem, czy wcześniej wiedział o moim istnieniu, ale nie wyrzucił. Sprawdził, jak było, wysłuchał świadków. Stanął po stronie dziennikarza. Początkującego, młodego.
Bo i ja byłem młody. I nie tak dawno korzystałem z pierwszego laptopa. Oraz modemu, który trzeba było podłączyć do gniazdka telefonicznego, a najpierw je znaleźć. Przez takie poszukiwania utknąłem w miasteczku podbijanym przez antyrządowy tłum, który chwilę wcześniej uzbroił się w zdobytym arsenale. Kelner obsługiwał w pustej restauracji, co pewien czas wychodził przed budynek i z kałasznikowa odstraszał przeciwników. W nocy kula przeleciała przez szybę nad głową, ale spałem.
Nie tak dawno nie było internetu. Zupełnie inaczej wyglądał świat przejazdów, noclegów, kontaktów z miejscowymi. Lądujesz gdzieś w czasie chaosu, rewolucji i zaczynasz podróż w nieznane. Uzależniony od świeżo poznanych ludzi, którzy mogą cię uznać za szansę na wyrównanie krzywd. Za skarbonkę, rozwiązanie. To zresztą nie musiało się zmienić wraz z rozwojem technologii.
Także nie technologia, nie sprzęt czynią dziennikarzem na dalekiej wojnie czy w centrum Warszawy.