Można na to odpowiedzieć po prostu, że nie wiadomo, co by było gdyby, za to dobrze wiadomo, co stało się w znanej nam realności. Można by zastanowić się, czy rzeczywiście odruch odrzucenia komunizmu na skutek nieudzielenia przez Rosjan pomocy powstaniu był aż tak silny, że gdyby nie zaistniał (bo powstania by nie było), przeważyłby ciężar tego, że po prostu w Polsce żyłoby znacznie więcej antykomunistów.
Ale załóżmy nawet, że w tym punkcie insurekcjoniści trafnie opisują proces, który nastąpiłby wśród części akowskiej i w ogóle polskiej młodzieży. Jeśli tak, to czy istotnie jest to rozstrzygający argument na rzecz decyzji o rozpoczęciu powstania?
Ten problem doprowadził kiedyś do logicznego końca Jan Ciechanowski. Napisał mniej więcej tak: jeśli nawet istotnie na skutek niezaistnienia powstania nowy system miałby stać się popularny wśród części ówczesnych młodych – to trudno. Trzeba byłoby przez to przejść. Bo po pierwsze to i tak byłaby lepsza sytuacja niż zniszczone miasto, sto kilkadziesiąt tysięcy trupów i wyrżnięte elity. A po drugie – w skali historycznej to nie trwałoby długo, bo przecież komunizm nie zmieniłby swej natury. Ci „ukąszeni" w latach 1944–1945 młodzi ludzie w ogromnej większości rozczarowywaliby się tym systemem już w roku 1956, a najpóźniej w latach 60. A żyliby, i ich życie, inteligencja i praca czyniłyby Polskę lepszą, niż była.
Rosjan respekt dla Wehrmachtu
Wreszcie mówią insurekcjoniści, że powstania nie sposób było uniknąć. I że nie można było przewidzieć, iż Rosjanie zatrzymają się na Wiśle. Trudno się zgodzić i z jednym, i z drugim.
To prawda – masa młodzieży chciała walki, odwetu. Przyczyną były lata niemieckiego terroru, i co może równie ważne – bezprzykładnego poniżania, jakie aplikowali Polakom przedstawiciele „Herrenvolku". A także (o tym się teraz mniej pamięta) chęć odreagowania klęski wrześniowej, powszechnie uważanej w czasie wojny za kompromitację. Swoją rolę odgrywało też przekonanie (nieograniczające się do członków konspiracji narodowej), że Polska jest „skazana na wielkość", a wielkość tę musi osiągnąć jakimś wielkim zrywem.
Tylko że zarazem żyjący do dziś powstańcy mówią: chcieliśmy walczyć, ale gdyby nam kazali się rozejść – usłuchalibyśmy. Zresztą zostało to empirycznie udowodnione, bo przecież gdy 28 lipca dowództwo AK odwołało pierwszy alarm, żołnierze rozeszli się bez protestów.
A niemożliwość przewidzenia, że Rosjanie się zatrzymają? Przecież część Komendy Głównej (Bokszczanin, Iranek-Osmecki) przewidywała taką możliwość już wtedy.
Skądinąd zdecydowana większość historyków wojskowości jest obecnie zdania, że choć Armia Czerwona na przełomie lipca i sierpnia przygotowywała się – w wypadku najkorzystniejszego dla siebie rozwoju wydarzeń na froncie – do sforsowania Wisły, to została autentycznie zatrzymana przez niemieckie kontruderzenie. Wehrmacht nie był wtedy jeszcze papierowym tygrysem.
Późniejsze działania (czy zaniechania) Rosjan były oczywiście już w jakiejś części dyktowane niechęcią do robienia sobie kłopotów politycznych poprzez zajęcie Warszawy z wianem w postaci Armii Krajowej, ale wydaje się, że nawet bez tego czynnika ZSRR byłby bardzo ostrożny. Stalin tyle już razy nie docenił Niemców i poniósł w związku z tym tak ogromne straty, że nauczyło go to dmuchać na zimne. Jeszcze w lutym 1945 roku zatrzymał marsz Żukowa na Berlin, bojąc się hipotetycznego kontruderzenia Niemców z Pomorza (w latach 60. krytykował go za to Czujkow). Jeśli czuł taki respekt wobec Niemców na trzy miesiące przed ich ostateczną klęską, to co dopiero siedem miesięcy wcześniej...?
***
Czy należy więc wyciągnąć wniosek, iż tych, którzy podjęli decyzję o powstaniu, należy potępić? Czy usprawiedliwione są słowa typu „obłęd", „kolaboracja" czy „zbrodnia", jakimi niektórzy antyinsurekcjoniści szafują pod adresem dowódców AK?
Nie, nie są. Powstanie było błędem, tragicznym błędem. Ale nie zbrodnią i nie szaleństwem. Decydujący o nim opierali się bowiem na kalkulacji racjonalnej, choć ostro ryzykownej. Nie dysponując pełną wiedzą o postawie Zachodu (to wina polskiego Londynu), mieli prawo uważać, że ich plan jest oczywiście zagrywką ostrą, ale nie jest nierealny. Popełnili błąd, ale nie oszaleli.
A my w efekcie ich błędu dostaliśmy w spadku Polskę mniej liczną, gorzej rozwiniętą cywilizacyjnie i na skutek zagłady dawnych elit fatalnie podzieloną. Za to wyposażoną w potężny mit tożsamościowy.
Nie jesteśmy bogaci. Szanujmy więc chociaż to, co mamy.
Piotr Skwieciński jest publicystą ?i historykiem, pracuje w tygodniku „wSieci".