Powstanie Warszawskie. Szanujmy ten błąd

Czy Powstania Warszawskiego mogło nie być? A gdyby nie zaistniało, to jakie byłyby tego efekty?

Aktualizacja: 01.08.2023 12:58 Publikacja: 02.10.2014 12:40

Miasto po hekatombie, ul. Świętokrzyska, 1945 r.

Miasto po hekatombie, ul. Świętokrzyska, 1945 r.

Foto: EAST NEWS, Roger-Viollet Roger Viollet

Przeczytaj specjalny dodatek - Powstanie Warszawskie

W okolicach 70. rocznicy jego wybuchu wydaje się, że ustaliła się odpowiedź: „nie mogło nie być, a efekty braku powstania byłyby fatalne, gorsze niż to, co stało się w istocie".

Tertium non datur. Tylko taką przebodli nas alternatywą, więc nie wierzgajmy przeciw ościeniowi.

Ten konsensus ma liczne zalety, i piszę to bez ironii. Mit powstania buduje tożsamość Polaków, utrudnia wszystkie działania zmierzające do jej osłabienia. Wzmacnia dumę narodową, którą niektórzy chętnie zastąpiliby „pedagogiką wstydu". Tak się potoczyła i polityczna, i psychospołeczna historia ostatnich kilkudziesięciu lat, że dziś jedyną liczącą się alternatywą wobec mitu powstania jest tylko narodowy nihilizm. Postawa wyartykułowana niegdyś przez szansonistkę Peszek (jakby na Polskę ktoś napadł, „to ja spier.....", bo „życie jest czymś najważniejszym") wzmacniana jeszcze przez lewackie zawodzenia nad walką z Niemcami jako wyrazem maczystowskiego patriarchatu, mającego za nic kobiety, dzieci i gejów.

Dlatego nie wierzgam. Nawet powiem, że straszliwą cenę za powstanie już zapłaciliśmy i nie ma, niestety, sposobu, aby te ofiary cofnąć, natomiast stworzony przez nie mit procentuje i bardzo się opłaca. A dziś już chyba nikt nie będzie twierdził, że historia się skończyła i topos walczących o swoją wolność Polaków na pewno już nigdy do niczego się nam nie przyda. Powinni to, sądzę, rozważyć ci publicyści, którym daleko do lewackiego obozu „dekonstruktorów polskości", a którzy z uporem godnym znacznie lepszej sprawy próbują ostatnio wybić Polakom z głowy ten mit.

Ale taka konstatacja to jedno, nieprzyłączanie się do hałaśliwego obozu wrogów powstania to drugie, a dążenie do prawdy – to jeszcze coś innego. Tego dążenia nie sposób odwołać, unieważnić. I dlatego spory o sens powstania będą trwać, póki będą istnieć Polacy.

Argumenty obozu „insurekcyjnego" również bowiem nie rozstrzygają sprawy.

Popularne powiedzenie mówi, że kiedy nie wiesz, jak postąpić, powinieneś zachować się przyzwoicie. Parafrazując je, można by stwierdzić, że kiedy nie wiesz, która strona ma słuszność w jakimś sporze, bezpieczniej jest przyznać rację tym, którzy używają argumentów prostszych i bardziej związanych z weryfikowalnymi faktami.

Powstanie Warszawskie. Proste fakty

Zauważmy rzecz tak oczywistą, że aż umykającą wielu uczestnikom dyskusji o sensowności powstania. Otóż argumenty tych, którzy nie są w stanie zaakceptować ceny powstania, są – właśnie – proste. Opierają się na oczywistych liczbach i faktach. Na tym, co naprawdę było. Argumenty ich oponentów zaś opierają się raczej na dyskusyjnych założeniach i dywagacjach, wprawdzie często intelektualnie ciekawych, ale łatwych do zanegowania. Do stwierdzenia, że wprawdzie istotnie mogłoby być tak, ale równie dobrze mogłoby stać się inaczej.

A oto te proste fakty:

Powstanie to największa pojedyncza pozycja w polskiej hekatombie. Nie tylko w sensie liczbowym – to zagłada elit, przy której bledną Palmiry, Intelligenzaktion i Katyń. Zagłada elit, których potem brakowało.

Konsekwencje tego były oczywiste i nie ograniczały się do prostych, demograficznych. Wyeliminowanie ogromnego segmentu polskiej inteligencji (a wyeliminowanie nie ograniczało się jedynie do tych, którzy w wyniku powstania stracili życie – bo było przecież sporo takich, którzy życie uratowali, ale np. nie wrócili z Zachodu, gdzie znaleźli się w obozach) w oczywisty sposób musiało wpłynąć negatywnie na odbudowę kraju, na jego rozwój.

Powstanie to zagłada największego polskiego miasta, zaludnionego potem w większości przez przybyszy ze wsi, czyli cywilizacyjne cofnięcie się kraju.

Ponieważ ci, którzy zginęli lub nie wrócili, byli w większości nosicielami tradycyjnego polskiego patriotyzmu i przeciwnikami komunizmu, ich eliminacja oznaczała ułatwienie w opanowywaniu kraju przez komunistów, a potem w utrwalaniu tego ustroju. Ułatwiała zinternalizowanie przez społeczeństwo nowego systemu.

Ułatwiała też zajęcie miejsca dotychczasowych elit przez elity nowe, komunistyczne, które dopiero z biegiem dziesięcioleci zaczęły (raczej już w nowych pokoleniach) okcydentalizować się i utożsamiać z polskością. W tej perspektywie nawet obecna „wojna polsko-polska" jest dalekim echem fatalnych efektów powstania.

Rozbrojony Październik...

Insurekcjoniści odpowiadają na to dwojako. Często próbują zanegować znaczenie strat poniesionych w czasie powstania (Józef Mackiewicz posunął się w tym celu aż do ich drastycznego zaniżania – do 50 tysięcy; fanatyzm, w tym wypadku antykomunistyczny, zawsze prowadzi na intelektualne manowce) poprzez twierdzenie, że i tak były one podobno nieuniknione. Bo Niemcy i tak by wysiedlili ludność, a miasto zostałoby zniszczone w walce jak Mińsk białoruski. A jakby tego nie zrobili i do niezniszczonej stolicy weszliby Rosjanie, to rozbiliby AK, a akowców wywieźli. No i koronny argument – doświadczenie powstania (brak pomocy aliantów) uchroniło Polskę przed niewczesnym zrywem w 1956 roku. A następnie mit Sierpnia '44 w decydującej mierze dopomógł w rozwoju ruchu wolnościowego lat 70., z ukoronowaniem w postaci „Solidarności".

To ostatnie jest bezdyskusyjnie prawdą. Dopomógł (choć oczywiście wolność odzyskaliśmy nie dzięki mitowi powstania i „Solidarności", tylko – tak jak wszyscy – na skutek wewnętrznego kolapsu komunizmu spowodowanego ekonomiczną niewydolnością). Ale cała reszta jest kwestionowalna, opiera się nie na oczywistych faktach, tylko na spekulacjach i przypuszczeniach.

Miasto byłoby i tak zniszczone? Może tak, a może nie. Budapeszt w 1945 roku był zażarcie broniony przez kilka miesięcy, mocno ucierpiał, ale przecież w stopniu nieporównywalnie mniejszym niż nasza stolica. Kraków w ogóle ocalał.

Niemcy wysiedliliby Warszawę i wysłali młodzież do obozów? Wykluczyć nie sposób, tak jak w ogóle nie sposób wykluczyć niczego, co było technicznie możliwe, a co – można sobie wyobrazić – współgrałoby z szaleństwem Hitlera. Ale historycy dotąd nie znaleźli śladu, aby pod koniec lipca 1944 r. Niemcy mieli tego rodzaju pomysły. A zbojkotowanie przez warszawiaków niemieckiego wezwania do robót fortyfikacyjnych nie spowodowało jakichkolwiek represji ze strony okupantów (nb. antycypacja akcji karnych za nieposłuchanie tego wezwania stała się jedną z przyczyn zarządzenia przez KG AK pierwszego, odwołanego później alarmu). Mieszkańców Krakowa Niemcy nie wywieźli.

Rosjanie rozbroiliby AK i wywieźli na Syberię? Zapewne tak. Ale straty ludzkie byłyby nieporównywalne z tymi, które stały się udziałem Polaków w znanej nam realności. Doświadczenie wileńskie pokazuje, że zdecydowana większość wywiezionych akowców przeżyła internowanie i wróciła do kraju. To jeśli idzie o wojsko, bo straty ludności cywilnej przy takim rozwoju wypadków byłyby w ogóle minimalne.

Dzięki pamięci o powstaniu nie rzuciliśmy się do samobójczego zrywu 12 lat później? Ale przecież np. Juliusz Mieroszewski widział to zupełnie odwrotnie. Jego zdaniem właśnie na skutek popowstaniowej traumy Polacy nie wyzyskali nawet w połowie koniunktury stworzonej przez śmierć Stalina i proces destalinizacji, nie postawili w Październiku '56 zdecydowanych żądań politycznych.

„Październik – pisał Mieroszewski – był niedokrwistym dzieckiem warszawskiego powstania. I tak błędy rodzą błędy. Naczelnym obsesyjnym hasłem październikowego przewrotu było: nie prowokować! Bezsensowne warszawskie powstanie rozbroiło Październik. Nie twierdzę, że jesienią 1956 trzeba było robić powstanie. Twierdzę natomiast, że gdyby tragedii warszawskiej uniknięto, dynamizm przewrotu październikowego być może nie ugrzązłby w ćwierć drogi. Rosjanie (...) w jesieni 1956 r. przełknęliby wiele, byle tylko uniknąć zatargu zbrojnego, który groził pożarem w centrum Europy. (...) Wodzowie warszawskiej »Burzy« przegrali podwójnie – raz w 1945, a drugi raz w 1956. W obu wypadkach przegrali na korzyść Rosji".

Mieroszewski mógł mieć rację. Dziś znamy dokumenty radzieckiego Politbiura i wiemy, że decyzja o drugiej interwencji na Węgrzech, która nam przez dekady jawiła się jako oczywista, dla Rosjan wtedy wcale taką nie była. W pewnym momencie na Kremlu zapadło wręcz postanowienie, by z Węgier zrezygnować. Przywódcy radzieccy mieli wtedy jeszcze bowiem autentyczny problem z sytuacją, w której występuje przeciw nim klasa robotnicza. Tę decyzję zmieniono 24 godziny później, gdy Francuzi i Anglicy wylądowali w Suezie. Ale pierwotne postanowienie pokazuje, że pole manewru było wtedy znacznie szersze, niż wówczas i potem myśleliśmy.

Innymi słowy – po jednej stronie mamy konkret w postaci spalonego miasta, wyrżniętych stu kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców i istotnego osłabienia elit, a po drugiej – dyskusyjne założenia i projekcje, które teoretycznie mogłyby się sprawdzić, ale wcale nie musiały.

Zwątpienie, demoralizacja, apatia

Podobnie jest z innym zespołem argumentów insurekcjonistów, tyczącym, mówiąc ogólnie, komunizmu.

Koncentrują się na niezwykle długofalowych, dobrych efektach mitu powstania dla narodowego ducha. Prześlizgują się natomiast nad masą świadectw mówiących o tym, że krótkoterminowo powstanie doprowadziło do dość powszechnej depopularyzacji polskiego Londynu i dowództwa AK, upowszechniając tym samym postawy pasywne i ułatwiając robotę komunistom.

Wiesław Chrzanowski opowiadał wielokrotnie, jak młodzież wychodząca z powstania nienawidziła Bora-Komorowskiego. Sam generał Okulicki, główny sprawca wybuchu, raportował po wszystkim do Londynu, że „w społeczeństwie tym zaczęły się szerzyć nastroje klęskowe, które nie oszczędziły również szeregów Armii Krajowej. U jednostek słabszych nastroje te przytłumiły pobudki ideowe w pracy, silniej natomiast wystąpiły objawy demoralizacji. (...) Reasumując – w wyniku przegranej bitwy warszawskiej w szeregach Armii Krajowej na prowincji wystąpiły poważne objawy rozprężenia". Okulicki musiał zdemobilizować szereg oddziałów, gdyż, jak sam stwierdził, groziło przekształcenie się ich w bandy rabunkowe lub przejście do AL.

„Naród cały: od szczytów po doły, ogarnęło zwątpienie, apatia. Nie ma jednej mocnej zbiorowej woli. Poszczególni ludzie, grupy, partie ulegają obcym wpływom, poddają się przejaskrawionemu częstokroć poczuciu własnej słabości. Ich wola gnie się jak trzcina na wietrze, to w tę, to w tamtą stronę" – tak sytuację podziemia po powstaniu opisywał Konrad Sieniewicz ze Stronnictwa Pracy.

Takie świadectwa można mnożyć.

Ukąszenie można przeżyć

Odpowiedź insurekcjonistów brzmi często tak: gdyby nie powstanie, byłoby jeszcze gorzej. Bo Polacy uwierzyliby w to, co niestrudzenie głosiła moskiewska propaganda: że AK naprawdę chciała „stać z bronią u nogi". Taką obawą tuż przed godziną W dzielił się z Nowakiem-Jeziorańskim delegat rządu na kraj Jan Stanisław Jankowski.

– Tu nie chodzi – mówił – o nas, o kompromitację kierownictwa. Stoimy wobec gigantycznego oszustwa, które ma przekonać zagranicę i nasze własne społeczeństwo, że Polska sama dobrowolnie zakłada sobie obrożę na szyję, a wolę ludności reprezentuje sowiecka agentura. My nie możemy zachować się biernie wobec tej gry.

To jest bardzo poważny argument. Można na niego wprawdzie odpowiedzieć tak, jak Jędrzej Giertych, który, opisując po latach swoje ówczesne nastroje (siedział w oflagu), konkludował: „Wolałem Warszawę żywą i komunistyczną niż Warszawę umarłą i... także komunistyczną". Ale oczywiście byłoby to tylko prześlizgnięcie się nad tematem. Bo co odpowiemy tym, którzy uważają, że polegli w powstaniu akowcy, gdyby żyli (bo żadnego powstania by nie było) i uniknęli Syberii, rozczarowaliby się swym dowództwem tak, że zostaliby komunistami...?

Można na to odpowiedzieć po prostu, że nie wiadomo, co by było gdyby, za to dobrze wiadomo, co stało się w znanej nam realności. Można by zastanowić się, czy rzeczywiście odruch odrzucenia komunizmu na skutek nieudzielenia przez Rosjan pomocy powstaniu był aż tak silny, że gdyby nie zaistniał (bo powstania by nie było), przeważyłby ciężar tego, że po prostu w Polsce żyłoby znacznie więcej antykomunistów.

Ale załóżmy nawet, że w tym punkcie insurekcjoniści trafnie opisują proces, który nastąpiłby wśród części akowskiej i w ogóle polskiej młodzieży. Jeśli tak, to czy istotnie jest to rozstrzygający argument na rzecz decyzji o rozpoczęciu powstania?

Ten problem doprowadził kiedyś do logicznego końca Jan Ciechanowski. Napisał mniej więcej tak: jeśli nawet istotnie na skutek niezaistnienia powstania nowy system miałby stać się popularny wśród części ówczesnych młodych – to trudno. Trzeba byłoby przez to przejść. Bo po pierwsze to i tak byłaby lepsza sytuacja niż zniszczone miasto, sto kilkadziesiąt tysięcy trupów i wyrżnięte elity.  A po drugie – w skali historycznej to nie trwałoby długo, bo przecież komunizm nie zmieniłby swej natury. Ci „ukąszeni" w latach 1944–1945 młodzi ludzie w ogromnej większości rozczarowywaliby się tym systemem już w roku 1956, a najpóźniej w latach 60. A żyliby, i ich życie, inteligencja i praca czyniłyby Polskę lepszą, niż była.

Rosjan respekt dla Wehrmachtu

Wreszcie mówią insurekcjoniści, że powstania nie sposób było uniknąć. I że nie można było przewidzieć, iż Rosjanie zatrzymają się na Wiśle. Trudno się zgodzić i z jednym, i z drugim.

To prawda – masa młodzieży chciała walki, odwetu. Przyczyną były lata niemieckiego terroru, i co może równie ważne – bezprzykładnego poniżania, jakie aplikowali Polakom przedstawiciele „Herrenvolku". A także (o tym się teraz mniej pamięta) chęć odreagowania klęski wrześniowej, powszechnie uważanej w czasie wojny za kompromitację. Swoją rolę odgrywało też przekonanie (nieograniczające się do członków konspiracji narodowej), że Polska jest „skazana na wielkość", a wielkość tę musi osiągnąć jakimś wielkim zrywem.

Tylko że zarazem żyjący do dziś powstańcy mówią: chcieliśmy walczyć, ale gdyby nam kazali się rozejść – usłuchalibyśmy. Zresztą zostało to empirycznie udowodnione, bo przecież gdy 28 lipca dowództwo AK odwołało pierwszy alarm, żołnierze rozeszli się bez protestów.

A niemożliwość przewidzenia, że Rosjanie się zatrzymają? Przecież część Komendy Głównej (Bokszczanin, Iranek-Osmecki) przewidywała taką możliwość już wtedy.

Skądinąd zdecydowana większość historyków wojskowości jest obecnie zdania, że choć Armia Czerwona na przełomie lipca i sierpnia przygotowywała się – w wypadku najkorzystniejszego dla siebie rozwoju wydarzeń na froncie – do sforsowania Wisły, to została autentycznie zatrzymana przez niemieckie kontruderzenie. Wehrmacht nie był wtedy jeszcze papierowym tygrysem.

Późniejsze działania (czy zaniechania) Rosjan były oczywiście już w jakiejś części dyktowane niechęcią do robienia sobie kłopotów politycznych poprzez zajęcie Warszawy z wianem w postaci Armii Krajowej, ale wydaje się, że nawet bez tego czynnika ZSRR byłby bardzo ostrożny. Stalin tyle już razy nie docenił Niemców i poniósł w związku z tym tak ogromne straty, że nauczyło go to dmuchać na zimne. Jeszcze w lutym 1945 roku zatrzymał marsz Żukowa na Berlin, bojąc się hipotetycznego kontruderzenia Niemców z Pomorza (w latach 60. krytykował go za to Czujkow). Jeśli czuł taki respekt wobec Niemców na trzy miesiące przed ich ostateczną klęską, to co dopiero siedem miesięcy wcześniej...?

***

Czy należy więc wyciągnąć wniosek, iż tych, którzy podjęli decyzję o powstaniu, należy potępić? Czy usprawiedliwione są słowa typu „obłęd", „kolaboracja" czy „zbrodnia", jakimi niektórzy antyinsurekcjoniści szafują pod adresem dowódców AK?

Nie, nie są. Powstanie było błędem, tragicznym błędem. Ale nie zbrodnią i nie szaleństwem. Decydujący o nim opierali się bowiem na kalkulacji racjonalnej, choć ostro ryzykownej. Nie dysponując pełną wiedzą o postawie Zachodu (to wina polskiego Londynu), mieli prawo uważać, że ich plan jest oczywiście zagrywką ostrą, ale nie jest nierealny. Popełnili błąd, ale nie oszaleli.

A my w efekcie ich błędu dostaliśmy w spadku Polskę mniej liczną, gorzej rozwiniętą cywilizacyjnie i na skutek zagłady dawnych elit fatalnie podzieloną. Za to wyposażoną w potężny mit tożsamościowy.

Nie jesteśmy bogaci. Szanujmy więc chociaż to, co mamy.

Piotr Skwieciński jest publicystą ?i historykiem, pracuje w tygodniku „wSieci".

Przeczytaj specjalny dodatek - Powstanie Warszawskie

W okolicach 70. rocznicy jego wybuchu wydaje się, że ustaliła się odpowiedź: „nie mogło nie być, a efekty braku powstania byłyby fatalne, gorsze niż to, co stało się w istocie".

Pozostało 99% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!