„Pokażemy im, jak możemy dać im po zębach" – napisał na Facebooku Jurij Biriukow, doradca prezydenta Ukrainy, komentując wczorajszą ofensywę ukraińskiej armii w rejonie lotniska w Doniecku.
Nasilenie walk oznaczać może, że utrzymanie kruchego pokoju na Ukrainie jest już niemożliwe. Tak jak podjęcie jakichkolwiek rozmów pokojowych. Zaplanowane na piątek spotkanie w Mińsku grupy kontaktowej się nie odbyło. Nie dotarł przedstawiciel Kijowa, były prezydent Leonid Kuczma.
Wybudowany kosztem ponad miliarda dolarów zaledwie dwa lata temu port lotniczy w Doniecku jest od dawna w gruzach, na których walczą ukraińscy separatyści i oddziały armii ukraińskiej wspierani przez ochotników. Separatyści twierdzili w sobotę, że udało im się opanować cały obszar, o czym informowała także w bezpośredniej relacji rosyjska telewizja Rossija 24. Jak było naprawdę, trudno się zorientować w powodzi sprzecznych informacji. W niedzielę przedstawiciel Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony twierdził, że ukraińskie wojska prawie całkowicie wyparły rebeliantów.
Dla Kijowa donieckie lotnisko miało być swego rodzaju Stalingradem, ostatnią rubieżą i symbolem powstrzymania separatystów. Jego upadek miałby więc wielkie psychologiczne znaczenie nie tylko dla ukraińskiej armii, ale i całego społeczeństwa.
To w tym kierunku miała się udać w niedzielę rano kolumna czołgów ukraińskiej armii. Jak donosiła agencja DAN, kontrolowana przez prorosyjskich separatystów, takiego ostrzału nie było od sierpnia. W mediach ukraińskich pojawiły się przesadzone określenia, że jest to największa bitwa pancerna od czasów II wojny światowej.