Gdyby nie dwóch niezależnych posłów, Australia nadal nie miałaby rządu. Dzięki nim wczoraj – dwa tygodnie po wyborach i żmudnych negocjacjach – laburzystom Julii Gillard udało się zdobyć większość.
Takiej sytuacji nie było w Australii od 70 lat. Partia Pracy i konserwatyści zdobyli po 73 mandaty w 150-osobowym parlamencie (laburzyści mieli 72, ale poparł ich przedstawiciel zielonych). Oba ugrupowania natychmiast przystąpiły do walki o głosy czterech niezależnych posłów.
Jeden z nich – Andrew Wilkie – szybko opowiedział się po stronie Gillard, drugi – Rob Katter – zaraz poparł opozycję. Do ostatniej chwili toczyła się walka o pozostałe dwa głosy: Roba Oakeshotta i Tony’ego Windsora. Wczoraj obaj opowiedzieli się po stronie Gillard, pierwszej kobiety, która została szefem australijskiego rządu.
Cena za sformowanie rządu była wysoka. Windsor ma dostać stanowisko przewodniczącego parlamentu, a Oakeshott – ministra rozwoju regionalnego. Najwięcej na kompromisie zyskają prowincje. Obaj posłowie w zamian za swoje popar-cie wynegocjowali przyznanie 1,8 mld dolarów australijskich (1 dolar australijski to około 2,8 złotego) funduszowi zdrowia. 1,4 mld zostanie zainwestowane w infrastrukturę, a 500 mln w edukację.
Już wcześniej Gillard obiecywała m.in. 6 mld na Fundusz Rozwoju Prowincji. – W sumie prowincje zyskają 9,9 mld dolarów – mówiła.