Gdyby dziś odbyło się na Wyspach referendum w sprawie wyjścia ze Wspólnoty, jego wynik byłby prawdopodobnie zupełnie inny niż w czerwcu 2016 r. Według przeprowadzanego co dwa lata kompleksowego sondażu w krajach UE (European Social Survey, ESS)) już 57 proc. poddanych Elżbiety II opowiada się za pozostaniem w Unii, a ledwie 35 proc. wolałoby z niej wyjść (pozostali nie mają zdania). Cztery lata temu 52 proc. poparło brexit, a 48 proc. było mu przeciwnych.
Tyle że w ciągu tych czterech lat obietnice składane w kampanii referendalnej przez Borisa Johnsona i innych zwolenników rozwodu nie spełniły się. Zamiast „łatwego rozstania" Brytyjczycy wciąż nie wiedzą, co ich czeka. Runda rozmów w minionym tygodniu w Brukseli zakończyła się dzień wcześniej, gdy okazało się, że różnica stanowisk jest tak duża, że nie za bardzo jest o czym rozmawiać. Nie lepiej zapewne będzie w trakcie kolejnej sesji, która zaczęła się w poniedziałek w Londynie.
Obie strony dzielą kwestie fundamentalne. Jedną z nich jest stopień, w jakim Brytyjczycy musieliby stosować unijne regulacje, jeśli chcą zachować dostęp do wspólnego rynku. Dotyczy to w szczególności pomocy publicznej: Bruksela obawia się, że bez ścisłej kontroli subwencji na Wyspach zjednoczoną Europę zaleją tanie, dotowane produkty.
Brytyjczycy odpowiadają, że nie po to wychodzą z Unii, aby musieć stosować jej regulacje i to bez wpływu na ich kształt. Wskazują, że w okresie pandemii same Niemcy wypłaciły ok. 1 bln euro pomocy publicznej, nie pytając nikogo o zdanie. I nie zgadzają się, aby to Trybunał Sprawiedliwości UE rozstrzygał spory między oboma stronami.
Szczególnie zaniepokojona brakiem postępu w rozmowach jest londyńskie City. Dość powiedzieć, że bez umowy od 1 stycznia 2021 r. fundusze zarządzające ok. 9 bln funtów prywatnych aktywów nie będą miały dostępu do inwestycji na kontynencie. A to tylko jeden z obszarów działalności banków w brytyjskiej stolicy.