Nie trzeba być szczególnie spostrzegawczym, by zauważyć, że potomkom niewolników sprowadzanych w XVII i XVIII wieku na plantacje trzciny cukrowej żyje się na wyspie rządzonej przez braci Castro znacznie gorzej niż potomkom Hiszpanów. Ponad pół wieku po rewolucji biali wciąż zajmują najwyższe stanowiska. Odsetek czarnych we władzach państwa, partii, najważniejszych instytucji, sił zbrojnych itp. ma się nijak do ich udziału w populacji Kuby. Ze statystykami też jest zresztą kłopot. Hawana podaje, że biali stanowią aż 65 proc. z 11,5 mln mieszkańców wyspy, zagraniczne dane mówią o 20 – 35 proc.
Biali dominują w korpusie dyplomatycznym, sektorze turystycznym i innych atrakcyjnych gałęziach gospodarki, które zapewniają dostęp do obcokrajowców i dewiz. Nie mają dobrego zdania o kolorowych rodakach: uważają, że są mniej inteligentni, bardziej skłonni do popełniania przestępstw, nie dbają o swoje otoczenie.
Lepiej było milczeć
Do niedawna każdemu, kto ośmielił się wspomnieć o rasizmie na Kubie, zamykano usta demagogicznym stwierdzeniem, że to przecież rewolucja braci Castro zapewniła Murzynom darmową edukację od przedszkola po uniwersytet, otoczyła ich opieką lekarską od narodzin po łoże śmierci i że w każdym innym państwie mieliby gorzej. Kwestionowanie awansu społecznego czarnych uchodziło wręcz za nieprzyzwoitość.
– To pewne, że Kubańczycy niebędący białymi są lepiej reprezentowani wśród liderów opozycji niż na szczytach władzy – podkreśla Frank Calzon z waszyngtońskiego Center for a Free Cuba.
Wymienia czarnoskórego Orlanda Zapatę, który umarł w zeszłym roku w więzieniu w efekcie głodówki, a także Oscara Eliasa Bisceta, Angela Moyę Acostę, Ivana Harnandeza Carrillo, którzy woleli zostać w więzieniu, niż zgodzić się na deportację do Hiszpanii, i wielu innych kolorowych dysydentów.