W niedzielę batalia rozegra się między reprezentującą prawicę Nathalie Kosciusko-Morizet, której dalekim przodkiem był naczelnik insurekcji, i socjalistką Anne Hidalgo, hiszpańską emigrantką w pierwszym pokoleniu. W liczącej dwa i pół tysiąca lat historii miasta jeszcze nigdy w merostwie nie zasiadała kobieta. Ale ta rewolucja na razie nie jest przyjmowana przez paryżan ze szczególnymi nadziejami: 23 marca, w pierwszej turze wyborów lokalnych, do urn udała się niewiele ponad połowa dorosłych mieszkańców miasta. Tak niskiej frekwencji nie było od lat.
– Ludzie przestają wierzyć, że tradycyjne partie polityczne zdołają coś zmienić. Niektórzy głosują więc na skrajną prawicę, ale większość po prostu woli zostać w domu – mówi „Rz" Jean-Thomas Lesueur, ekspert paryskiego instytutu Thomasa More'a.
Świat problemów Paryża za bardzo nie rozumie. Metropolia nad Sekwaną w ubiegłym roku po raz kolejny okazała się najchętniej odwiedzanym miastem globu: przyciągnęła 32,3 miliona zagranicznych turystów. Nie ma na świecie bardziej popularnego muzeum niż Luwr, nigdzie nie sprzedaje się więcej perfum, win i innych luksusowych wyrobów, nikt nie ma takiego wpływu na modę, a znalezienie miejsca z równą ilością zabytków też nie jest łatwe.
Gorzej niż w Wiedniu
Jednak ci, którzy w Paryżu mieszkają na stałe, stolicę oceniają już inaczej. W rankingu jakości życia międzynarodowej agencji konsultingowej Mercer 15-milionowa aglomeracje spadła na 27. pozycję, daleko za Wiedniem, Zurychem czy Monachium. Na tak mierny wynik składa się wiele problemów: drożyzna, rosnąca przestępczość, brud i brak inwestycji w mieście, w którym po prostu nie ma już gdzie budować.
Dwa tygodnie temu odchodzący mer Bertrand Delanoe został zmuszony do wprowadzenia zakazu poruszania się połowy samochodów (na przemian z parzystymi i nieparzystymi numerami rejestracyjnymi), bo stopień zanieczyszczenia powietrza przekraczał wszelkie normy.