W miesiąc po inauguracji Donalda Trumpa na monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa oczekiwano, że jego wysłannik wiceprezydent Mike Pence wyjaśni, czego spodziewać się po nowej administracji USA. Pence nikogo nie zaskoczył, ale pewne rzeczy wyjaśnił. Zwłaszcza w sprawie budzącej ostatnio sporo kontrowersji oceny NATO przez nowego prezydenta, jak i relacji USA z Rosją.
Sojusz musi kosztować
– Prezydent USA jest wierny sojuszowi transatlantyckiemu – podkreślał Pence, dodając, że Donald Trump oczekuje od sojuszników, że będą wypełniali swe zobowiązania. Zapewniał, że nie ma mowy o kwestionowaniu postanowień art. 5 traktatu północnoatlantyckiego, czyli solidarnej obrony w sytuacji zagrożenia każdego państwa. Równocześnie jednak przypomniał o art. 3, w którym państwa zobowiązują się do utrzymywania swej indywidualnej i zbiorowej zdolności do odparcia zbrojnej napaści. Innymi słowy, do solidarnego ponoszenia kosztów obrony sojuszu. Mówił też, że prócz USA jedynie cztery państwa sojuszu przeznaczają na obronę co najmniej 2 proc. PKB. Jest wśród nich Polska, ale nie ma drugiego po USA największego pod względem gospodarczym i demograficznym państwa członkowskiego, jakim są Niemcy.
Antycypując te słowa, występująca w sobotę przed amerykańskim wiceprezydentem kanclerz Angela Merkel zapewniała, że Niemcy osiągną poziom 2 proc. za dziesięć lat, licząc od zobowiązania podjętego w 2014 roku na szczycie sojuszu w Walli. Obecne wydatki Niemiec to zaledwie 1,19 proc. PKB. Dla Waszyngtonu wydaje się to okresem zbyt odległym. – Nie może być tak, że nawet jeden sojusznik się wyłamuje – mówił Pence.
– Słowa wiceprezydenta Pence'a w sprawie NATO, jak i Ukrainy rozbudzają nadzieję, że amerykańska polityka zagraniczna będzie jednak przewidywalna, chociaż wszystko zależy od przyszłych ocen samego prezydenta Trumpa – ocenia dla „Rzeczpospolitej" Kai -Olaf Lang, ekspert
Mińsk to przeszłość
– Będziemy rozliczać Rosję z działań na Ukrainie, nawet jeżeli istnieje wspólna przestrzeń współpracy rosyjsko-amerykańskiej w innych obszarach – mówił Mike Pence. Nie odniósł się jednak bezpośrednio do Krymu, którego zwrot przez Rosję miałby być warunkiem współpracy amerykańsko-rosyjskiej, jak interpretowano tweet Donalda Trumpa sprzed kilku dni.